Jadąc przez zdewastowaną polską krainę z północy na wschód czyli do Bialegostoku napatrzyłam się na Warmię i Mazury, kawałek Mazowsza i oczywiście Podlasie. Podróż zajęła nam osiem godzin. Nie trzy dni, jak się wczesniej obawialam, po przejażdżce do Wdzydz Kiszewskich. Na pewnym odcinku jakieś 40 minut jechaliśmy w sznureczku samochodu czlapiąc może 30/40 km na godzinę. Działo się to z powodu robót drogowych. I to jakich. Końca tej drogi nie bylo widać. Wkrótce tę trasę pokona się z prędkością światła, bo to będzie chyba autostrada. Tuż za Łomżą musieliśmy też nagle skręcić w jakieś objazdy, ale nie z powodu prac drogowych, tylko z powodu czyjegoś strasznego wypadku - czołowe zderzenie - jak poinformował nas kierujący ruchem obywatel (nie policjant). Napotkałam po drodze niezliczoną ilość bocianich gniazd, w ktorych siedzialy młode bocianiątka. Co i raz po przemykających za oknem samochodu łąkach widziałam mnóstwo spacerujących bocianów. Wspaniałe widoczki! Robiliśmy również przerwy w podróży na posilenie się. Urządzaliśmy sobie pikniki w lesie przy drodze, w miejscach ze stolikami, ławkami i koszami na śmieci. Ronny uparcie prowadzil całą drogę. Gdy w końcu dojechalismy do Bialegostoku, to od razu skierowalismy się na ulice św. Rocha. Tam własnie spędzałam moje dziecięce wakacje - u moich ukochanych dziadków. Po jednej stronie ulicy wznosi się ku niebu ciągle ten sam piekny, wysmukły stojący na wzgórzu kościół św. Rocha, a naprzeciwko stoi kamienica, w której mieszkała moja babcia. Ostatni raz tam byłam w 1992 roku! Dom przerobiono na jakiś salon dentystyczny, klatka schodowa została przez nowego wlaściciela wyłożona marmurami. Pobiegłam na drugą stronę budynku, by spojrzeć w okna kuchenne, z ktorych babcia miala strategiczny punkt widokowy na podworko, na ktorym urzędowalam z koleżankami i kolegami. Dowodziła z tego okna przywołując mnie na obiad, podwieczorek i kolację lub na przymiarkę. Bo w przerwach między pieczeniem i gotowaniem babcia szyła dla mnie modne ciuchy. Na tej ulicy czekał na nas mój wujek, ktory pilotował nas do domu, w ktorym obecie mieszka z moją ciocią. Po gorących powitaniach i obiedzie poszlismy do ogrodu cioci, Ona to dopiero ma rekę do ogrodnictwa! Pod jej opiekuńczą dłonią kwitna w jej domu wszystkie kaktusy! W jej ogrodzie rośnie drzewo czereśniowe. Stałam pod tym drzewem i zrywałam wspaniałe soczyste i słodkie czereśnie. Świerszcze wrzeszczaly tak, jakby w trawie ktoś puścił w ruch maszyny do szycia. Wieczór był gorący, pachnący latem, truskawkami i czereśniami. Było po prostu bosko! Wkrotce nadjechal mój brat cioteczny. Mój brat i ja z Ronnym mieliśmy mieszkać u niego i jego żony. Pojechaliśmy zatem na kolację do mojego kuzyna. Ronny byl zmordowany bólem. Okazalo się, że boli go ramię w łokciu. Żona mojego kuzyna - pielęgniarka zresztą zajęła się kuracja pacjenta. Pacjent dal się wysmarować jakąś maścią i zabandażować. Nastepnego dnia bylo tylko gorzej. Nie mogł w zasadzie ruszyć ręką. Po dyskusjach i odpytaniu od czego to ma doszliśmy wspólnie do wniosku, że zalatwil sobie ramię klimą w samochodzie. Przecież ta klima wieje punktowo. I tak wiało mu jeszcze w Szwecji w tą samą część ręki, lewej ręki na szczęscie. Przynajmniej ominęło mnie karmienie go łyżką i widelcem, ale kroić mu już musialam na talerzu. W końcu zaczęła skutkować tak zwana maść końska i nagrzewanie lampą. Kupiłam potem sama wielką puszkę tej maści na zapas do domu. Wieczorem siedzielismy z naszymi gospodarzami i wspominaliśmy nasze wakacje, babcię i dziadka. Mój kuzyn zajmuje się dziejami naszej rodziny. I bardzo dobrze, bo ktoś w końcu musi uporządkować i zrobić pełną dokumentację dziejów naszej rodziny. Mamy zresztą kronikę założoną przez brata mojego dziadka, bysmy my potomkowie wiedzieli skąd się wziął nasz ród. Mamy bardzo ciekawą historię. Jedliśmy i gadalismy. Ronny był może trochę podwojnie poszkodowany, bo i przez tą swoją rekę i przez to, że nie mogł brac czynnego udzialu w naszych rozmowach. Oczywiście tlumaczylam o czym mowimy, on komunikowal się po angielsku, ale to wszystko nie to samo, co zwykla i wprost rozmowa. My między sobą mowilismy w końcu po polsku, a nie po angielsku. Żona mojego kuzyna ma rownież wspanialy ogród, bujny, romantyczny, vintage, spędziliśmy w nim urocze popołudnie. Do tego wspaniale gotuje! Jedlismy takie smakolyki, że nawet w tej chwili piszac o tym jedzeniu staję się głodna. Rozpieszczala nas niesamowicie! A te boskie pomidory malinowe! Matko jedyna, to jest jakiś cud natury (polskiej, oczywiście!). Nigdzie na świecie nie ma tak smacznych pomidorów.
Kolejnego dnia pojechaliśmy w odwiedziny do mojego drugiego brata ciotecznego i jego rodziny. U nich czekal na nas wysmienity obiad. Jednak przed południem objechaliśmy cmentarze. W końcu byłam u moich dziadków. Odwiedzilismy rownież na cmentarzach innych kochanych członków rodziny. Na rynku w centrum zasiedliśmy w kawiarni pod parasolami. W pobliżu byla postawiona scena - wieczorem miał się odbyć jakiś multi-kulti koncert. Poszliśmy do parku Branickich na spacer. Upał był nie z tej ziemi. Ronny cierpiał, ale nic nie gadał. Zacisnął zęby i dzielnie wędrował.
I znowu kolacja i śmiechy i rozmowy do późnej nocy. Mariusz, mój brat, opowiedział kawał, ktory ciągle siedzi miw glowie. Podobno to stary jakiś, ale dla mnie byl nowy. Otóż był - wiadomo - Polak Rusek i Niemiec. Przyszedl do nich diabeł i każdego z nich zamknął w osobnym bunkrze dając im po dwie stalowe kulki z łożyska. Nastepnego dnia diabeł poszedl do bunkra, w ktorym siedzial Rusek. Otworzył i zapytal go, czy ma kulki. Rusek pokazał je diabłu i ten wypuścił go. Nastepnie diabel poszedł do Niemca i powtorzyl pytanie o kulki. Niemiec pokazał je diabłu i został uwolniony. Na koniec diabel poszedł do Polaka i zapytał - gdzie masz kulki? A Polak odparł - jedną popsułem, a drugą zgubiłem.
- Jaki morał z tego wynika? - zapytał Mariusz
- Że Polak, to kompletny idiota - odpowiedzialam spontanicznie.
- Błąd! Morał jest taki, że Polacy są nieprzewidywalni! - skorygował mnie Mariusz.
Nie wiem, czy ten kawał jest do śmiechu, ale na pewno do refleksji. Bo gdyby tak odpowiedzial zamiast Polaka na przyklad Niemiec, to gromko byśmy wykrzyknęli, że to on jest idiotą i bysmy się z tego cieszyli, a tak, to już nie jest zbyt wesoło, gdy w taki sposób ocenimy rodaka. Ten dowcip tak wiele mówi o naturze Polaków. Czy bycie nieprzewidywalnym jest wadą, czy zaletą?
Dobranoc
na trasie - budowa nowej drogi |
moja mama |
mój Ronny |
mój tata |
kościół św. Rocha |
w parku w Białmystoku |
ogród Branickich |
A teraz w rozkosznym ogrodzie mojego kuzyna
siostry, czyli moja mama i ciocia |
Myślę, że w interesach nieprzewidywalność to wada, ale w życiu prywatnym może być nawet ciekawa. :-)
OdpowiedzUsuńA nie powinno być na odwrót ;) Pozdrawiam :)
UsuńPiekne wspomnienie. Kolezanka studiowala w Bialymstoku. Bylam raz w 1978r. Siostry do siebie bardzo podobne. Pozdrowienia z Wakefield.ardiola.
OdpowiedzUsuńDzieki za pozdrowienia! Pałac Branickich piękny i tych wnętrz zazdroszczę studentom medycyny. Pozdrawiam :)
Usuń