niedziela, 26 kwietnia 2015

O pelargoniach i rodzinnym siedzeniu przed telewizorem

Za chwilę kończy się niedziela. Ponura,deszczowa z zaplesnialym niebem zresztą. By zmienić trochę nudne barwy dnia pojechalyśmy z Pauliną na targi ogrodnicze, ktore trwały od piątku hali Nolia w Umeå. Oczywiście przy wejściu trzeba bylo kupić bilet wstępu. 80 koron (ca. 34 zł) od osoby kosztowała ta przyjemność. Cena biletu nie dała zbyt wielkiej satysfakcji w oglądaniu kilku ogrodowych/balkonowych aranżacji, półek z pelargoniami i bratkami, drzewek pomarańczy za 1000, koron ziół w malutkich doniczkach, ktore mozna kupić za pół ceny w każdym sklepie spozywczym. Oprocz zieleniny mozna było zobaczyć sztuczne zwierzątka ogrodowe, fontanny, oświetlenia ogrodowe i narzędzia. 3 pelargonie kosztowały 150 koron. Obeszłyśmy te kilkanaście stoisk i pojechalyśmy do Lidla. Tak, do Lidla, gdzie Paulina kupiła sześć pelargoni za symboliczną sum 40 koron. W hali zrobiłam kilka zdjęć, by mieć jakąś pamiątkę, że w ogóle tam byłam. Sorry, ale to miejsce nie zrobiło na mnie piorunującego wrażenia. Jak na targi, to po prostu było wszystkiego za mało. Jakieś takie skromne były.
   



















Jutro wkleję tu więcej zdjęć, bo coś słabo chodzi mi Internet i nie mam cierpliwości do niego. (Zadanie wykonałam - zdjęcia wkleiłam.)
W każdym razie oprocz pelargonii w Lidlu zrobiłysmy zakupy w naszej ICA. W domu dziarsko przystąpiłyśmy do gotowania obiadu. Obiad był rodzinny i wspaniały - wysmienita salatka, wyśmienita polędwica i wyśmienity łosoś. Żyć nie umierać! Wieczorem obejrzałam kolejny odcinek Ranczo, w ktorym babka dawała Kusemu terapeutyczne rady typu: "nic nie muszę, nic nie muszę, nic nie muszę", ktore mial tak powtarzać tak dlugo, aż sam w nie uwierzy.
Powiedzialam Paulinie, że bardzo fajna terapia, ja też chetnie powiedzialbym, że nic nie muszę zwlaszcza jutro rano. Gdybym jeszcze w dodatku wdrożyła to w życie, to skończyłby się te wyśmienite rodzinne obiadki. Po naszym filmie rodzina rozsiadła się w salonie przed dużym ekranem. Jens przyniosł jakąś amerykańską komedię. Rodzina zaprosiła mnie do wspólnego ogladania. Zatem siadłam razem z ferajną i zaczęłam oglądać tę komedię, bo czegóż nie robi się dla rodziny. I nie wiem, co się ze mną stało, albo humor mi gdzieś po drodze przepadł, albo nie rozumiem się na tych amerykańskich żartach, typu pokazywanie środkowego palca, takiego wała i obrzucanie hamburgerami wlasnego szefa lub walenie pięścią (damską) w cokolwiek, ale tak głupiego i beznadziejnego filmu, to od dawna nie oglądałam. Znane amerykańskie aktorki Susan Sarandon czy Kathy Bates były jakies głupio - śmieszno - żałosne w tym filmie. Najczęściej powtarzanym wyrazem była "dupa". "Dupa" tu, "dupa" tam i w sumie film wedlug mnie był do dupy. No, ale spędziłam w gronie rodzinnym te póltorej godziny, żeby nie myśleli, że nie stać mnie na to. Zintegrowaliśmy się jako rodzina. Bo u nas każdy ogląda swoje programy i raczej osobno. Renee na przykład ogląda namiętnie u siebie w pokoju  wszystkie odcinki, wszystkich sezonów serial "Gotowe na wszystko". Ludzie! Ratunku! Ja widziałam dwa, czy trzy odcinki pierwszej serii i miałam dosyć. Wiedziałam, że ten serial jest nie dla mnie. A tu młoda dziewczyna gapi się namiętnie jak baby 40 i 50 plus bawią sie w żony. Jej ulubioną aktorką jest w tym serialu Eva Longoria. Czy ten serial to jakaś współczesna wersja "Szkoły żon"?   

środa, 22 kwietnia 2015

Inauguracja letniego sezonu

Sorry, wiem, że wieje tu nudą u mnie na blogu, ale przygniata mnie życie. Chociaż, żeby nie było tak posepnie, to pokażę Wam w jakich okolicznościach natury jadlam wczoraj obiad po powrocie z pracy. Obiad przygotowała Paulina. Kolorowy makaron z pesto z bazylii i z wędzonym łososiem. W domu zameldowałam się dobrze po siedemnastej i mimo popołudniowej pory po prostu było bardzo ciepło, a w ciągu dnia nawet gorąco, jak na nasze północne warunki. W mieście widzialam śmiałków w szortach! Siadłyśmy zatem z Pauliną na zewnątrz i skonsumowałyśmy nasz włoski obiad popijając go francuskim winem.


To brudne białe w tle, to zlodowaciały śnieg. Z każdym dniem kurczy się. Wczoraj byłam nieco zdziwiona, że jeszcze znajduje się na moim trawniku, bo jak pisałam wyżej słonce grzało dosyć raźnie.
Przedwczoraj natomiast rozpoczęliśmy sezon werandowy (weranding) - zjedliśmy pierwszy obiad w tym roku na werandzie:

 Nie mam więcej zdjęć do pokazania, bo ostatnio moje oko nie spoczęło na interesujących obiektach, albo zrobiłam się na takowe ślepa.
 Mimo mojego zdechlego sampoczucia nie uchodzą mojej uwadze wydarzenia w moich krajach (Polska, Szwecja) i na świecie. W Polsce dyskutowana jest przeszłość, a w Szwecji teraźniejszość. Przeszłość oczywiście nawiązuje do słów głupkowatego szefa FBI (Federalne Biuro Idiotów) o złych Polakach, przez ktorych zginęli Żydzi, a Szwecja nadaje bez przerwy o sytuacji nielegalnych imigrantów, których olbrzymia część utonęła w niedzielę przeprawiając się przez Morze Śródziemne. Szwedzcy dziennikarze sa na Sycylii i teraz w radiu można uslyszeć wywiady przeprowadzane z imigrantami, ktorym drogą morską udało się przeprawić do Europy. Opowiadają oni tragiczne historie, akurat jakichś dwóch imigrantów z Gambii jako powód opuszczenia swojego kraju podali biedę. Z drugiej strony podawane są ceny, ktore trzeba zaplacić przemytnikom. Są to sumy wahające sie od 2500 Euro do 5000/6000 tysięcy Euro na osobę. Jest to przecież strasznie wysoka cena! To nawet ja, pracująca na tym tu bogatym zachodzie nie dysponuję taką gotowką. A pracuję legalnie i na cały etat. Ten chłopak z Gambii opowiadał o swoich marzeniach - chcialby zdobyć dobrą dobrze płatną pracę, by pomagać finansowo swojej matce. Skoro oni są biedni, to skąd dysponują taką wielką sumą pieniędzy, by zapłacić za swój transport? Proszę mnie tu źle nie zrozumieć. Ja nie kwestionuję ich przeraźliwej niedoli. Większość z tych ludzi ucieka przez wojny i generalnie beznadziejną sytuację materialną. Ja jedynie zastanawiam się, w jaki sposób mogą oni zgromadzić taką wysoką sumę pieniędzy? Bo mnie się jakoś do tej pory to nie udało, a w nędzy nie żyję. Szwecja w każdym razie szykuje się na przyjęcie wielkiej fali uchodźców, a dowcipni już opublikowali na fejsie taką oto ankietę:
 Pytanie: Czy w Szwecji jest za dużo imigrantów?
5% odpowiedziało: NIE
10% odpowiedziało: TAK
85% odpowiedziało:.... (brak tłumaczenia). Niestety nie wiem, co odpowiedziało.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Komu zazdroszczę

Nie mialam siły, by zostawić tu jakiś ślad mojej obecności na blogu w zeszłym tygodniu. Wpadłam w jakiś autystyczny period. Nie wiem wlaściwie co było tego przyczyną, powiedzmy, że wojna hormonów i beznadziejna pogoda, ktora w niczym nie przypominala wiosny, kwietnia. Było zimno, wietrznie, szaro, buro, ołowiano, padal śnieg. Jedynym innym i ciekawym momentem w tym beznadziejnym tygodniu była impreza urodzinowa matki mojego zięcia. Obchodziła ona jubileuszowe 70 lat! Wygląda oczywiście na znacznie mniej, bo dzisiejsze siedemdziesiątki, to młode babki. Kicki jest szczęsliwą emerytka, jej pasją jest ogród (ktory już przysposabia po zimie), w zimie wyjeżdża co roku na Wyspy Kanaryjskie na dwa tygodnie, gra na wyścigach konnych i prowadzi ekologiczną kuchnię. W dniu swoich urodzin miala tak zwany otwarty dom - rodzina i znajomi wchodzili i wychodzili. Nie wiem ile osob przetoczylo sie z zyczeniami. Paulina stała w kuchni i pomagała swojej teściowej, bo w tym dniu teściowa miała wygladac pięknie i jedynym jej zadaniem było przyjmowanie gości. Na stole pojawił się oczywiście tort kanapkowy, małe przekąski z łososiem i ciasta, napoje i kawa. Po pracy poszłam dp toalety i przebralam się odświętnie, w pobliskim sklepie kupiłam bukiet kwiatów, (prezent nabyłam już wcześniej) i pojechałam prosto do Kicki. Ona też mieszka za miastem, ale na południe, czyli droga do mojego domu znacznie mi się wydłużyła. Złożylam zyczenia i oklapłam na krześle. Czulam ogromne zmęczenie i zabralo mi trochę czasu, by się nieco ogarnąć i pozbierać. Dostalam torta, kawę i odżyłam. Gdy przyjechalam pod jej dom, to jacyś goście wlasnie odjeżdżali, ale zaraz po moim przyjeździe nadjechali nastepni. Siedzieliśmy przy długim stole w salonie, było niezwykle sympatycznie. Między innymi przyszly dwie pary takie w wieku jubilatki. Jeden z nich był lekarzem, inna szefową na jakims oddziale w szpitalu i tak opowiadali o swoich wnukach, ktorzy studiują medycynę. Lekarz miał ciekawe curriculum vitae -  wiele, wiele lat temu stał się znaną osobistością, gdy w mediach doniesiono, że przyjmował pacjentów będąc pod wpływem alkoholu, czyli po pijaku. Nikogo jednak przez to nie uśmiercił. Towarzystwo zabawnie opowiadalo o tym jak w przyjemny sposób spędzają swój czas na emeryturze. Ciągle gdzieś wyjeżdżają, dbają o siebie, spacerują, ćwiczą, zresztą ich wygląd świadczył o dobrym samopoczuciu i bezstresowym, niewymagającym i arkadyjskim bytowaniu. Obserwowalam ich i zazdrościlam im. Tak. Po prostu zazdrościłam. Ja czulam się przy nich jak wymięta ścierka i pięć razy starsza. Czułam się jak zmiętoszony w kłąb stary szalik rzucony na krzesło. Dobrze chociaz, że się przebralam w kiblu po pracy, bo przynajmniej bylam modnie ubrana w białą wydzierganą jak na szydełku tuniko - sukienkę vintage, za ktorą zgarnęłam kilka komplementów. Jedna z pań - młodsza ode mnie najpierw wpadla w zachwyt, a potem zapytala czy zrobilam ją sama. Najpierw odpowiedzialam jej, że tak, ale oczywiście rozesmialam sie i szybko powiedzialam "nie", bo przeciez te sukienki wisza w tej chwili w Kapphalu. Ona wykazala wielkie zainteresowanie, bo jak wyznala, sama robi sobie własnie na szydełku jakąś sukienkę, szydelkowala nawet w samochodzie jadąc z rodzina na urodziny do Kicki.
Wczoraj nareszcie przyszla prawdziwa wiosna! Pralka chodzila cztery razy i pranie schło na zewnątrz - pierwszy raz w tym roku! Dzisiaj zostawiłam kurtkę w samochodzie, bo, co tu dużo gadac, nagle zrobiło się gorąco i paradowalam w samym swetrze! Zmęczona jednak jestem tak samo jak w zeszlym tygodniu. No i jak ja mam się cieszyć z tego ciepla, wiosny i wszystkiego tego, co ona nam daje?      

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Ponury poniedziałek, czyli żal w sercu.

Ponury deszczowy i wietrzny dzień. Oceniając z wyglądu to raczej przypominał listopadowy niż kwietniowy. Wiatr chwilami był tak porywisty, że szarpał samochodem i tak w deszczu i wietrze dotarła do mnie z radia przykra wiadomość donosząca o śmierci Güntera Grassa. To już drugi noblista w tym roku odszedł do innego świata. Niedawno, bo 26 marca zmarł szwedzki poeta Tomas Tranströmer, a dzisiaj Grass. Twórczość Grassa po prostu kocham. "Blaszany bębenek" to ksiązka, która wzięłabym z sobą na bezludną wyspę. Dlaczego uwielbiam jego powieści, a szczególnie Gdańską Trylogię i Wróżby kumaka bo:



  • akcja dzieje się przede wszystkim w Gdańsku
  • mają bogato, wrecz baroko rozbudowana fabułę
  • napisane są obrazowym językiem
  • działają na wszystkie zmysły
  • jego tworczość posiada elementy pikarejskie / łotrzykowskie 
  • oryginalni / dziwaczni bohaterowie przywodzący na myśl postaci braci Grimm
  • różnorodną formę narracji
  • za zaskakujące i niezwykłe pomysły
  • za magię




Mój egzemplarz Blaszanego bębenka z autografem Grassa, który wpisał mi osobiście po swoim wykładzie wygłoszonym na
 Uniwersytecie Gdańskim

Poza tym ja i Grass mamy ze sobą cos wspólnego:
  • obydwoje jesteśmy gdańszczanami, urodzilismy sie nawet w tym samym szpitalu na Klinicznej
  • zostaliśmy ochrzczeni w tym samym kościele Najświętszego Serca Jezusowego we Wrzeszczu (później miałam w tym kościele mój slub z obecnym moim mężem)
  • chodziliśmy do tej samej szkoły na Pestalozziego. Za jego czasow byla to szkola powszechna, a za moich ogólniak nr II. Do tego ogolniaka chodzilam dwa lata, a potem zmieniłam na "jedynkę" w Gdańsku Głównym
  • mieszkałam we Wrzeszczu.  

niedziela, 12 kwietnia 2015

W cieniu wspomnień czyli o rocznicy smoleńskiej

Mój urlop dobiega końca i jutro pomaszeruję dziarsko do pracy. Caly ten tydzień przesiedzialam w domu. Poza piątkiem, kiedy to nagle stwierdzilam, że musze rozprostować kości, więc wsiadłam do samochodu i pojechałam do miasta. Obeszlam kilka sklepów z ciuchami i wrociłam do domu. Na spacery nie sprzyjała aura, bo wietrzycho tak szalało, że w mieście aż musiałam przytrzymać się w pewnym momencie latarni, bo po prostu nie dało się iść. Tydzień minął mi na zresetowaniu psychicznym i zwolnieniu. Mój świat ograniczył się do powierzchni mojego domu, drogi do kurnika i do skrzynki pocztowej. Błoto na drodze pod domem, wichura wyginająca na wszystkie strony sosny i ponure kałuże, w ktorych przeglądalo się ponure niebo. Taka pogoda zaczęła się zaraz po świętach - we wtorek i trwala nieprzerwanie do piątku. Siedziałam w domu czytałam, gotowalam, spałam, oglądałam jakieś filmy i słuchałam wiadomości. Sensacją tygodnia były oczywiście dokładne odczyty czarnych skrzynek z prezydenckiego samolotu . To, co usłyszalam i przeczytałam ze scenopisu wprawiło mnie w przerażenie. Od razu może dodam, że nie nigdy wierzyłam w zamach. Sztuczne mgły, stalowe brzozy, wybuchy na pokładzie (chyba korków od szampana i kapsli od butelek z piwem) nie spowodowały zmiany raz przyjętego przeze mnie stanowiska. Zwłaszcza, że za każdym razem zespół Macierewicza zmieniał swoje wizje zamachu poczynając od stalowej brzozy do brzozy urojonej (tak zdaje się ten zespól stwierdził, że brzoza była złamana kilka dni przed katastrofą).
W piątek w piątą rocznicę tej katastrofy wróciły wspomnienia z tamtej kwietniowej soboty 2010 roku. Oglądałam w tv ze smutkiem reminiscencje - pierwsze wiadomości o katastrofie, trumny na lotnisku, orszaki pogrzebowe...smutne i przejmujące.
Obejrzalam również występy zespołu Macierewicza i złapałam się za głowę. Macierewicz wyraził pogląd: że 10 kwietnia 2010 roku "zaczęła się nawała ze Wschodu" i ta tragedia "była pierwszą salwą wymierzoną w pokój światowy w Europie" stwierdziłam, że zespół Macierewicza to jakaś jednostka chorobowa. Zresztą okreslenie tej grupy  - zespół Macierewicza - kojarzy się z jakąś chorobą, prawda? I to groźną. Nie wiem czy uleczalną. Wśród innych sensacyjnych wiadomości natknęłam się na prawdziwą bombę! Włoski neurochirurg Sergio Canavero chce za dwa lata dokonac pierwszego na świecie przeszczepu głowy. Znalazl się  nawet chętny - rosyjski programista Walerij Spiridonow. Nie chcę być złośliwa, ale wydaje mi sie, że pan Macierewicz powinnien być jego pierwszym pacjentem, gdyż on na gwalt potrzebuje nowej głowy. Operacja ma kosztować 11 mln dolarów. Drogo, ale chyba warto zainwestować. Wierzący w zamach niech sobie dalej wierzą. Dla mnie zatrważające jest, że tego wypadku można bylo w każdej chwili uniknąć. Ale to, co się działo w tym kokpicie jest wręcz surrealistyczne - źle odczytywane parametry, lądować czy odlatywać i w środku tego stewardessa pytająca w tym kotle/klubie towarzyskim: "wypijesz piwko?", ludzie spacerujący po samolocie tuż przed przygotowywaniem się do lądowania. To się po prostu w głowie nie mieści! To jest wstyd i dziwię  się wdowie po generale Błasiku, że jeszcze żąda, by jakaś komisja międzynarodowa zajęła się śledztwem w sprawie katastrofy. Ona chce usłyszeć od międzynarodowej komisji, że jej mąż generał wcale taki dobry i święty nie był jak to ona go widziała, bo on przecież dostał najwyższe amerykańskie odznaczenie za swoje zaslugi dla lotnictwa! Bardzo jej współczuję, bo to tak jakby nagle się dowiedzieć, że szanowany mąż i ojciec jest gwałcicielem lub seryjnym mordercą. Szok, po prostu szok! Dla niej, na szczęscie nie dla mnie. Zespół Macierewicza jest jej jedyną psychiczną podporą. Tylko co to za podpora?
Wieczór spędziłam przyjemnie ogladając Ranczo, i w tej chwili już drugi czy nawet trzeci raz oglądam - O północy w Paryżu W. Allena. Paryż wspaniały. Też chciałabym tak jak bohater filmu nagle znaleźć się w Paryżu lat mięzywojennych.
Za chwilę musze zrobić sobbie fryzurę, przygotowac jakieś ciuchy, już takie trochę wiosenne w wyrazie i nastroić się psychicznie na rozpoczęcie przygody z pracą. Pa!        
 

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Świąteczne résumé

Święta minęły nam spokojnie (aż za spokojnie), smacznie i zdrowo. Pochlapałam nawet rodzinę wodą, by poczuli, że to lany poniedziałek. Ronny akurat rozmawiał przez telefon, kiedy podeszłam do niego i pokropiłam go wodą. Nawet sie trochę wkurzył, złapał mnie za połę szlafroka i wytarł sobie w nią twarz. I to wszystko w trakcie prowadznej rozmowy telefonicznej. W Wielki Piątek byłam z koleżanką Joanną na drodze krzyżowej w kościele. Młoda i ponętna 16/17 - letnia pannica miała odczytać z Biblii fragment Ewangelii. O mało z ławek nie wypadłyśmy, kiedy na ambonie pojawiła sie laska z rozpuszczonymi, długimi włosami, w obcisłej, czarnej, koronkowej miniówie z głębokim rokokowym dekoltem, z którego wyglądał biust wbity w push -up. Położyła książkę na katedrze i zeszła ze "sceny". Podeszła do kogoś siedzącego w pierwszej ławce, oparła ręce o podporkę dla Psałterzy, głęboko pochyliła się do osoby eksponując zawartość dekoltu i jednocześnie wypinając się na ołtarz. Rozbawił nas ten kontrast - droga krzyżowa i party lejba. Jej matka, siedząca w drugim rzędzie chyba ustawiła ją  do pionu, bo pannica tuż przed rozpoczęciem drogi krzyżowej poszła do szatni i wróciła z dekoltem zakrytym szerokim szalem, który nie za bardzo rymował się z tą jej czarną sexy kiecką. Matka i córka to rodowite Szwedki i mama znana jest z dosyć przykładnych, chrześcijańskich zasad. Sama opowiadała, że poszła do szkoły i zażądała, by jej dzieciom katolikom podawano w piątki ryby podczas lunchu. Zrobiła to, gdy wyznawcy islamu domagali się swoich potraw, to ona stwierdziła, że skoro ich żądania są respektowane, to jej żadania powinny tym bardziej być respektowane. A tu nagle jej własne dziecko taki numer odwija podczas drogi krzyżowej. Wracając do domu samochodem Joanny stwierdziłyśmy i zaśmiewałyśmy się, że matka powoli traci władzę nad dojrzewającą córką. Nastąpił czas buntu. Niedługo okaże się, że mała weźmie jeszcze udział w nagiej kampanii feministycznej grupy Femen.

W domu teściowej znowu się zaludniło i światła zaświeciły w oknach. Przyjechał z Ameryki obecny właściciel domu - brat Ronnego Roger, przyjechała rownież młodsza siostra Ronnego Cia z Göteborga, przywiozła z sobą swojego męża i dwoje dzieci., dużych dzieci, ajedno z nich nawet pelnoletnie. Po jej operacjach plastycznych, które zrobiła sobie jakos w wakacje, nie pozostało ani śladu, to znaczy wyglądała jak przed operacją. Dużo jednak trenuje, więc figure sobie nieźle wyrzeźbiła i schudła. Siedzieliśmy w garażu drugiej siostry Ronnego i ucztowaliśmy. Było nas bardzo dużo. Sporą część towarzystwa stanowiły dzieci te z tych młodszych. Córka tej tutejszej siostry Ronnego związala się z chłopem, który w posagu wniosł jej troje swoich dzieci z poprzedniego związku, ona ma też jedno dziecko, więc nagle zrobiło się ich czworo, a wszystkie w wieku nauczania początkowego i jakiejś czwartej klasy. Same chłopaki. Muszę przyznać, że podziwiam ją, bo ja chyba nigdy nie pokusilabym się na związek z aż tak dzieciatym facetem. A te dzieci mają po dwa domy. I tak jeden tydzien spędzają w domu taty/mamy, a drugi u mamy/taty, którzy tkwią w nowych związkach i u swojego biologicznego rodzica pewnie spotykają dzieci nowych partnerów swoich biologicznych rodziców. Wiem, że brzmi to bardzo zawile, ale ludzie lubią wikłać sobie życie. Pomyślcie, ile nowego, przyszywanego "rodzeństwa" ma nagle takie dziecko. Liczba "babć", "dziadków" multiplikuje się w olimpijskim tempie. Przy biesiadnym stole siedzieliśmy w swoich klanach rodzinnych, więc podczas wcinania nie było z kim pogadac, no bo o czym takim interesującym mam rozmawiac z moim mężem, siedzącym obok mnie? Nie zapytam go przeciez jak mu podróż minęła, czy jak tam w pracy i nie pochwale jak świetnie i młodo wygląda. Zaraz po obiedzie poszłam jednak do domu, bo poczułam sie nagle znużona i spać mi sie zachciało. W domu jednak wypiłam dwie mocne kawy, obejrzałam film o Jezusie i wróciłam na rodzinną, garażową imprezę. Trafiłam na deser. Wtedy nareszcie członkowie rodziny przetasowali się i w końcu mogłam pogadać z Cią (czyt. Kiją) i zapytać o Göteborg, pracę i juz nie pamiętam o co więcej. W drugim końcu stołu zgromadzili się mężczyźni. Szwagier Ronnego wyciągnął z jakiejś szuflady alkoholomierz, więc panowie po kolei dmuchali w niego, by sprawdzić ile to mają promili. Urządzili sobie konkurs, który z nich ma tych promili najwięcej. Nie zdradzę który z nich, ale rekord wynosil 1,8. Wszyscy trzymali sie na swoich własnych nogach i nie bełkotali. Do pracy wracam w następny poniedziałek. Mam tydzień wolnego! Może jutro wpadnę do miasta i przejdę sie po tych nowoczesnych muzeach? Wszystko zależy od tego, o której wstanę. Jakie to wspaniałe uczucie - nic nie musieć. Żyć bez planu. Jutro, mam nadzieję, obudzę się i zobaczę, co zrobię z tym dniem.              

sobota, 4 kwietnia 2015

Wielkanoc, Wielkanoc...

Tintoretto, Ostatnia wieczerza
Przygotowujemy się do świętowania. Wielkanoc niestety nie będzie zielona, tylko biała.
Chcę jednak złożyć Wam wiośniane życzenia wielkanocne - ciepłe, miłe, zdrowe i zielone. 
Wszystkiego najlepszego!

Aleksander Makowski, Wielkanocny stół
Ugotowałam jajka na twardo i za chwile ubiore je w koszulki. W piecu stoi sernik, a w garnku bulgoczą ziemniaki i marchewka na sałatkę warzywną z majonezem.

Rano przygotuję mięsiwa - polędwicę i karkówkę. O 11.00 w naszym kościele katolickim odbędzie się święcenie koszyczków, no i potem będzie już można zacząć Wielkanoc.