piątek, 11 kwietnia 2014

O pewnym szalu.

Nareszcie jest piątek, ostatni dzień pracy i początek mojego urlopu! Weekend przeznaczę na sprzątanie i pucowanie chałupy, bo w poniedziałek zjadą się goście - moi rodzice we własnej osobie! A sam miniony tydzień obfitował w różne zdarzenia, jednym z nich byla naprawa samochodu i same przyjemności z tym związane. O siódmej rano zameldowałam się z moim samochodem w warsztacie. Wyjechałam z domu po szóstej rano, przed wyjazdem wzięłam z sobą prezent urodzinowy, który dostalam od mojej szwagierki. Ronny zawsze rano zatrzymuje sie przy naszej skrzynce pocztowej, by zabrać gazetę, a oprócz gazety w skrzynce znajdowała się rownież przesyłka do mnie. Mechanik zajął się samochodem, a ja siadłam na krześle i zaczęłam odpakowywać prezent. Kochani, prezent spoczywał w niewielkim pudełeczku.
O, w takim właśnie:

 Z otworzonego pudełeczka wyszedł wieeeeelki, cieniutki szal. O taki:
W związku z tym, że w tym warsztacie mialam czas, to weszlam na strony Louis Vuitton, by sprawdzić, ile to cudo kosztuje. No i zobaczyłam - 595 € lub jeśli kto woli w funtach to 510 £

Szwagierka napisała, że po prostu zasługuję na taki prezent i tutaj muszę przyznać jej rację. Nawet rachunek za wymianę piasty czy tego tam łożyska w samochodzie nie doprowadził mnie do rozpaczy. Wioząc taki szal - 70% kaszmir i 30% jedwabiu - czułam się jak hollywoodzka żona.
Po powrocie z pracy pokazalam Ronnemu szal i cenę. On tylko wywrocił oczami do góry, westchnął i stwierdził, że z jego siostrą musi dziać się coś niepokojącego. Jemu się po prostu w głowie nie mieści jak jakiś zwykły szalik tyle może kosztować. Pouczyłam go, że to nie jest zwykły "szalik". Jego niezwykłość tkwi właśnie w szlachetnym materiale, to raz, a dwa czy on nie uważa, podobnie zresztą jak jego siostra, że ja ZASŁUGUJĘ NA NIEGO!?    

niedziela, 6 kwietnia 2014

Weekend z Legionem

Obejrzałam kolejny odcinek narodowego serialu Ranczo i kichnęłam trzy razy, na znak, że jutro już będe zupełnie zdrowa. Zafundowałam sobie weekend w domu. Nawet nosa poza drzwi nie wychyliłam. Powiem więcej CAŁĄ SOBOTĘ przeleżałam w łóżku, oczywiście nie sama, tylko z Legionem. Konkretnie z powieścią Cherezińskiej Legion. Na szafce przy łóżku piętrzyły się talerze, talerzyki i filiżanki z herbatą z cytryną, imbirem i miodem, które jak wiadomo nie są, skuteczym medykamentem o czym dowiedziałam się z internetu (patrz poprzedni wpis). Paulina wzruszyła tylko ramionami, gdy zburzyłam mit o zdrowotnych właściwościach tej herbacianej mikstury i podając mi goracy kubek powiedziała: "Pij i potraktuj to w takim razie jako placebo". W mojej sypialni, w moim łóżku znajdowalam się poza orbitą wszelkich domowych wydarzeń. I wiecie co, było super! A powieść jest po prostu NIESAMOWITA. Cherezińska napisała arcydzieło. Księga ta liczy ponad 700 stron i wczoraj udało mi się pokonać ponad 300. Akcja powieści rozgrywająca się podczas kampanii wrześniowej i okupacji toczy się błyskawicznie. Ona nie wciąga, ona wsysa. Konstrukcja powieści jest podobna do konstrukcji filmu Tarantino Bękarty wojny. Zresztą ta powieść jest, jak to sama autorka napisała o bękartach wojny czyli Brygadzie Świętokrzyskiej walczącej ze Szwabami i Sowietami. Ich odwaga była imponująca. Uważam, że ta powieść powinna zastąpić podręcznik do historii, bo podaje fakty, nazwiska, alianse, pakty, krok po kroku tworzenie się polskiego podziemia w sposób filmowy i jasny i bez zadnej potrzeby wklepywania na pamięć, bo sama wchodzi do głowy jak szampan. Czy wiecie, że liczba różnych organizacji w okupowanej Polsce wahała się do roku 1942 od 50 do 100? Ta, ktora bezpośrednio podlegała rządowi polskiemu w Londynie nazywała się Związek Walki Zbrojnej. Rząd w Londynie dążył do scalenia wszystkich tych organizacji w jedną pod nazwą Armii Krajowej. Dzięki tej powieści pogłębiłam również moją wiedzę o AK i to niekoniecznie tą pozytywną. Imponująca jest dla mnie liczba tych organizacji. Świetnie i zarazem komicznie opisane jest tchórzostwo Francuzów, chaos i ślamazarność w podejmowaniu decyzji przez Anglików. No, aliantów mieliśmy pożal się Boże, którzy, po napaści Niemcow na Sowiety od razu pokochali Stalina i podczas ustalania granic okazali się zwykłymi zdrajcami. Ale o tym to wszyscy wiedzą. Najciekawsze jest to, że gdy się czyta tę powieść to trudno uniknąć porównań z czasem teraźniejszym. mam na mysli naszych aliantów z NATO, ktorzy tak rwą się do obrony Polski. Gdy Amerykańcy będą w razie inwazji Rosji na Polskę bronić nas, to będzie ta obrona podobna do tej sowieckiej z 1945 roku. Gdy Sowieci wyzwalali, to zostawały po nich tylko zgliszcza. Amerykanie często trafiają w ludność cywilną, a ich bomby często obierają sobie za cel szpitale, osiedla mieszkaniowe lub kolumny autobusów z namalowanym czerwonym krzyżem. Takim wyzwoleńczymi akcjami popisali się w byłej Jugosławii, Iraku, Afganistanie. Dla Amerykanow bitwa na czyimś terenie (byle nie na swoim własnym) to będzie tylko okazja do trenowania w strzelaniu do celu i polatania sobie. Zresztą mój dziadek, ktory przeżył piekło wojny - był więźniem obozu koncentracyjnego, no i miał rownież bardzo przykre doświadczenia z czerwonymi, powiedział mi jasno, że te wszystkie alianse są kompletnie nic nie warte. Na nikogo nie można liczyć, a przede wszystkim nikomu wierzyć. Mial na mysli aliantow, bo Niemcow i Rosjan, to w ogóle nie brał pod uwagę jako przyjaciół, tylko wrogów. Mam jedynie nadzieję, że nigdy nie będziemy musieli przekonywać się o lojalności dzisiejszych naszych aliantów z NATO. A teraz spieszę się do Legionu, bo to jest w tej chwili moje najlepsze towarzystwo.               

piątek, 4 kwietnia 2014

Zasmarkany i muzyczny wieczór

Jest piątek, ale nie mogę w pełni cieszyć się nim, a to z tego powodu, że jestem koncertowo przeziębiona! Tym cholernym przeziebieniem poczęstowal mnie nie kto inny, tylko mój własny mąż. Wczoraj bolały mnie wszystkie gnaty, a dzisiaj zatoki, szczęki, policzki. Jedyne, co mnie nie boli to uszy. No, ale przede mną jest jeszcze sobota i niedziela. Do poniedzialku będę zdrowa. Także jak widzicie weekend mam zorganizowany. Nie bardzo wiem tylko jak się leczyć. Dzisiaj znalazłam na onecie artykuł Największe kulinarne zbrodnie, ktore popełniamy każdego dnia. Przeczytałam i zbaraniałam! Nagle dowiedzialam się, ze ta medycyna, ktorą leczylam się całe życie czyli gorąca herbata z cytryną jest zupelnie bezwartościowa! Szok. Mozna powiedzieć, że ja wlaściwie się trułam, a nie leczyłam. Proszę bardzo oto dowód: "Wiele z nas kocha go­rą­cą her­ba­tę pod­ra­so­wa­ną pla­strem cy­try­ny, łyżką miodu, ka­wał­ka­mi świe­że­go im­bi­ru. W końcu wia­do­mo: cy­tru­sy to bomby wi­ta­mi­ny C, imbir za­wie­ra olej­ki ete­rycz­ne o dzia­ła­niu prze­ciw­za­pal­nym i od­ka­ża­ją­cym, a miód ma wła­ści­wo­ści an­ty­bak­te­ryj­ne. – Nie­ste­ty, całe bo­gac­two miodu, w tym enzym prze­ciw­bak­te­ryj­ny, ginie w tem­pe­ra­tu­rze wyż­szej niż 40°C – mówi Ka­ta­rzy­na Bo­sac­ka, au­tor­ka pro­gra­mu "Wiem, co jem" w TVN Style. Miód do­da­ny do go­rą­ce­go na­pa­ru ma już tylko wa­lo­ry cukru: puste ka­lo­rie. A imbir? Po­wszech­nie radzi się za­le­wać go wrząt­kiem, ale wielu ży­wie­niow­ców uważa, że po­wy­żej 70°C spada jego dzia­ła­nie prze­ciw­za­pal­ne i traci wiele wi­ta­min. Tak jak cy­try­na, którą ze wzglę­du na wit. C le­piej do­da­wać do chłod­nej her­ba­ty. Ale naj­le­piej… nie do­da­wać jej w ogóle. Her­ba­ta za­wie­ra bo­wiem sporo (nie­przy­swa­jal­ne­go na szczę­ście) glinu, oskar­ża­ne­go o wy­wo­ły­wa­nie zmian w mózgu (m.​in. cho­ro­by Al­zha­ime­ra). Do­da­tek cy­try­ny spra­wia, że glin staje się przez nas łatwo wchła­nial­ny".
W tym artykule jest więcej tego typu nowinek, po przeczytaniu których tylko ręce opadają. Jeśli macie ochotę i czas, to możecie sami przeczytać ten "kryminał" klikając w tytuł artykułu.
Siedzę teraz w otoczeniu mojej młodzieży i ogladamy na youtube Bajm - super hity "Dwa serca, dwa smutki" lub "Biała armia", "Co mi panie dasz", popatrzyliśmy na studniówki 2014 - polonezy i walce.  Zatęskniło mi się za szkołą, chociaż nawet nie pamiętam z kim tańczyłam tego poloneza. Bajm z Beatą Kozidrak to symbole mojej szalonej, wariackiej młodości. Gdybym nie była taka cherlawa, to potańczyłabym sobie. No, ale Beata przypomniala mi chociaż, że "Płynie w nas gorąca krew". No i niech płynie!

wtorek, 1 kwietnia 2014

Prima aprilis - dzień bez żartów!

Niby prima aprilis, a jakoś nikomu nie udało się mnie oszukać czy nabrać. Nawet, gdy dostalam sms od Pauliny następującej treści: "Ja zrobię dzisiaj obiad", to wiedziałam że to nie żart. Ronny też mnie niczym nie zaskoczył, chociaż może tym, że wczoraj czuł się przeziębiony, więc dzisiaj został w domu jako ten biedny chory. Na szczęście kuruje się sam. W naszej lokalnej gazecie zamieszczono takie oto zdjęcie:
ukazujące pensjonariuszy domu starcow wyprowadzonych na spacer na "smyczy" - widzicie chyba tę niebieską linę przywiązaną do wózków. Dzięki tej linie, jak to wyjaśniono są mozliwe wyjścia grupowe. I wiecie co, ja od razu wiedziałam, że to jest tzw. żart prima aprilisowy, bo z tego co wiem, to ci starcy raczej całymi dniami siedzą w tych swoich domach starców, które bardzo rzadko opuszczają. Nic mnie dzisiaj nie rozbawiło. Wiadomo - wtorek, moj najdłuższy w ciagu tygodnia dzień pracy. Wyśmienty obiad zrobiony przez Paulinę zrekompensował mi obecność chorego faceta w domu. Objadałam się zapiekanymi brokułami, kalafiorami, marchewkami i bezmięsnym mięsem (sojowe) i poczułam się w siódmym niebie. Paulina i Mikael przebywają teraz u nas, bo obydwoje dzielnie pracują na tej swojej działce - przygotowują grunt pod budowę domu. Mikael rąbie drwa, a Paulina je ładnie układa. Jeszcze domu nie mają, ale już przygotowują opał na zimę. W poniedziałek Paulina pojedzie do innego miasta - Östersund, na rozmowę kwalifikacyjną. Jest w tej chwili bezrobotna, więc szuka pracy. Podania wysyła, gdzie tylko się da. No i została zaproszona na tę rozmowę. Na 104 przysłanych podań o tę pracę, wybrano tylko 4 osoby na rozmowę. Nie za bardzo uśmiecha się jej praca tak daleko od domu (ponad 400 km), no ale to tylko zastępstwo do końca tego roku kalendarzowego. A że ona należy do szczęśliwej grupy optymistów, to wierzy, że robota prędzej czy później się znajdzie niedaleko domu. Od swojego kolegi, ktory również zakwalifikowal się do rozmowy, ba nawet ma ją już za sobą dowiedziala się troche o tym urzędzie, bo on tam pracuje, ale chcial zmienić stanowisko, zatem wyrazil swoje zainteresowanie tym zastępstwem. Powiedzial jej, że pytania komisji były delikatnie mowiąc dziwne. No, bo jak odpowedzieć na pytanie: "w czym jesteś lepszy/a od innych?" Powiedziałam córce, że zadalabym rownież pytanie: "Od innych? To znaczy od kogo? Na przykład od was? (i tu zwróciłabym się wprost do komisji), a potem dokończyła "jesli od was, to nie wiem czym, bo was nie znam, ale jestem lepsza od mojej mamy w przyrządzaniu wegetariańskich potraw". Poradziłam jej, żeby na tym wywiadzie sprawiała wrażenie, że tak specjalnie to jej nie zależy na tej robocie. A głupie pytanie niech kontruje też pytaniami. No i jeszcze jedna wiadomość i to bardzo prawdziwa. Muszę wymienić łożysko w moim samochodzie. Część ta kosztuje prawie 2 tysiące koron, a ile robocizna, to jeszcze nie wiem. I to cholera jest najprawdziwsza i bardzo bolesna prawda, a nie jakiś żart. Do tego jeszcze ta pogoda. W nocy mroz, a w dzień zaledwie pięć stopni. No ile tak można!?  Mój stan może tylko zobrazować to świetne zdjęcie z facebooka: