środa, 28 sierpnia 2013

Młodość - sama radość!

Na facebooku moja najmłodsza córka Renee opublikowała swoje zdjęcie ilustrujące jej szkolny dzień. Może tak właśnie wygląda gimnastyka śródlekcyjna? Niech żyje Facebook! Dzięki niemu przynajmniej wiem, co moje dziecko porabia w szkole. Oto zdjęcie:
Tak wygląda realizacja hasła "Dziewczyny na traktory!"

No i proszę zgadnąć, czy Renee uczy się w szkole cyrkowej, rolniczej czy sztuk pięknych? Paulina skomentowala wyczyny Renee jako "chłopskie Art Performance", uważam że całkiem trafnie. A swoją drogą, gdy tak patrzę na Renee, to zazdroszczę jej młodości, lekkości, swobody, wariackich pomysłów, wygłupów, dobrego poczucia humoru i po prostu czerpania radości z życia.
tutaj walczy i bawi się z silnym wiatrem na promie

w Sopocie zobaczyła balony napełnione helem, bez namysłu kupiła i zaczęła wciągać ten gaz, by mieć smieszny głos.

w Ikei skorzystała z kącika dla dzieci, bawiła sie w sklep
A ja już tylko występuję w roli fotografa. Stałam się nudna, taka jakaś stateczna i statyczna. Fantazja mnie porzuciła...Szkoda gadać! Muszę obudzić w sobie młodość zamiast siedzieć i oglądać wiadomości z kraju i ze świata. Na razie za wielkie szczęście uważam to, że nie mieszkam w Syrii.

wtorek, 27 sierpnia 2013

Impresjonistyczne wykopki

W week-end przeobraziłam sie w wieśniaczkę czy chłopkę. Mieliśmy po prostu wykopki! Ze znanych powodów nikt nie zajął się polem kartoflanym podczas wakacji. W miejscu, gdzie rosły ziemniaki pojawiły się chwasty. Dżungla chwastów! Nie można było przez tę gęstwinę dojrzeć żadnego ziemniaczanego krzaka. Pole jednak trzeba było uprzątnąć. Ziemniaki w tym roku zasadziła Paulina z Ronnym. No i tak sobie samotnie rosły, chociaz, tu muszę przyznać, że raz Paulina oczyściła je z chwastów, ktorych wtedy jeszcze tak dużo i tak dużych nie było. Uzbrojeni w motyki, chociaż tu były raczej potrzebne maczety, wyruszyliśmy na pole. Babie lato muskało ciało, czepiało się włosów, słonce grzało, jakieś trzmiele czy inne owady brzęczały przerywając leśną ciszę. Było bosko! Tak...romantycznie. Tym razem stanowiliśmy malowniczą grupę oświeloną popołudniowym słońcem wyjętą prosto z obrazów Moneta. Co prawda on malował stogi siana na polach, ale gdyby nas zobaczył, to jestem przekonana, że namalowalby również nas na polu kartoflanym. Słońce w każdym razie było jak najbardziej impresjonistyczne, a my w jego promieniach tworzyliśmy piekną scenkę rodzajową. A zapewniam Was, że nikt inny tak jak impresjoniści nie potrafił uchwycić i uwiecznić barwnych chwil. W wykopkach brali udział młodzi małżonkowie, Jens, Renee i ja. Ubrana byłam w zwiewną, trochę prześwitującą czarną spódnicę i czarny top z drobnymi falbankami wokół dekoltu. Towarzystwo popatrzyło na mnie i zapytalo, czy ja taka "wystrojona" rzeczywiście idę zbierać ziemniaki czy tylko będę sie im przyglądać jak oni zbierają. Zauważyłam, że elegancja nie zaszkodzi, jutro być może już skończy się lato, a ja chcę wyglądać ladnie i jeszcze nacieszyć się zwiewnymi letnimi szatami. Poza tym, zgadza się ja nie szlam szukać ziemniaków, tylko pozrywać czerwone porzeczki. A do czarnego koloru czerwony pasuje wyśmienicie. Na stopach miałam klapki, a oni kalosze. No, gdzie do mojej spódnicy kalosze! Nie przystoi! Zrzucilam klapki i chodzilam po trawie boso, jak Cejrowski. Zanim zaczęłam skubać krzak z porzeczek, to trochę popatrzylam jak mlodzi sobie radzą z ziemniakami. Pouczyłam trochę Jensa, by z wiekszą determinacją grzebał w ziemi, bo on po odszukaniu wśrod chwastów wyschniętego krzaczka ziemniaczanego chwytal za niego, wyrywał, otrząsał, z korzeni odrywalo się kilka ziemniaków wielkości winogron czy sliwek węgierek i szedł dalej. Poradzilam, żeby może użyl motyki i wykopal dołek, w miejscu, w którym rósł ten ziemniak, wtedy dokopie się normalnych okazów. Potraktował moje rady chyba jako krytykę, bo wręczył mi motykę. Weszłam boso na pole i pokazałam jak to się robi. I o dziwo! Dokopałam się do pieknych okazów ziemniaków! Dużych i tryskających zdrowiem! A ziemniaki te są super ekologiczne, żadnych sztucznych nawozów! Nawet chwasty nie dały im rady. Młodzież na początku grzebała w ziemi w milczeniu. Nagle zaczęli spiewać piosenki z różnych filmów. Ale jakich filmów! Filmów o niewolnikach z Afryki, którzy ciężko pracowali w pocie czoła na polach bawełny. Czyżby nagle poczuli jakąś solidarność z niewolnikami, a może zaczęli się z nimi utożsamiać? Wtedy porzucilam tych "niewolników" i poszłam zrywać porzeczki. Teraz stoi tu w kuchni przede mną miska z porzeczkami i zastanawiam się, co mam z nich zrobić. Jedni chcą sok, a drudzy chcą galaretkę, bo za tydzień zaczyna sie polowanie i już widzą na talerzu stek z łosia, do ktorego galaretka z porzeczek jest wyśmienitym dodatkiem. Teraz i tak nie mam czasu, by zajmować się sokami czy galaretkami. Musze jeszcze nazbierać borówek  i czarnych jagód na zimę. I muszę powoli się z tym spieszy, bo jagody zaczynaja być w lesie deficytowym towarem. Chyba poproszę Renee, by za drobną opłatą nazbierała wiadro jagód. Zaokrąglając temat prac polowych i ogrodniczych stwierdzam, że jest to przyjemne zajęcie, bardzo uspokajające i dające radość i poczucie szczęścia. Chcę być wieśniaczką! Po wykopkach pojechalismy wszyscy do miasta na obiad do "Taorminy" - pizzeria i pastodajnia. Wybralam sobie pastę Russia z krewetkami i czarnym kawiorem. Ronny płacił!
każdy widzi, że to porzeczki


Taormina
moje danie
A po obiedzie Ronny już sam wrocil do domu, a ja poszłam razem z Pauliną do kina na film Woody Allena "Blue Jasmine", dobry, taki właśnie w stylu Woody Allena - dialogi, rozterki i sprawy damsko - męskie. Nie warto być bogatą, bo gdy się straci wszystko, to ciężko jest odnaleźć się w zwyczajnym życiu typu - byle do wypłaty.

piątek, 23 sierpnia 2013

Wakacje w stylu "Pana Tadeusza"

Jestem sama w pustym dużym domu. Chodzę na palcach, jakbym obawiała się, że odglos moich kroków będzie rozbrzmiewał echem. Jest noc. Ronny pracuje, a dziewczyny rozpierzchły się na wszystkie strony świata. Paulina siedzi gdzieś na północy w lasach, które inwentaryzuje. Jutro wieczorem wróci do domu, ale swojego, a nie mojego. Nie bardzo umiem pozbyć sie przygnębienia, które ciagle we mnie siedzi, a ktore zostało przytłumione dzieki obecności mojej fantastycznej polskiej rodziny. Z wielkim żalem rozstawałam się z nimi, gdy stąd wyjeżdżali. Dzięki nim poczułam zadziwiającą lekkość bytu. Pogoda nam sprzyjała. Najstarsze dziadki nie pamiętają takiego dlugiego, pięknego, gorącego lata tu w Norrlandii. No, ja przynajmniej nie pamiętam, żeby kiedykolwiek było tu tak gorąco i wlasciwie bezdeszczowo przez tak dlugi okres czasu, chociaz co prawda babcią nie jestem, ale mieszkam jednak tu od ponad dwudziestukilku lat. W każdą środe wieczorem moj brat i Kamil zajmowali miejsce przed polskim telewizorem, by oglądać mecze. A moja bratowa Iza i ja przenosiłyśmy sie do salonu, rozkładałyśmy się na sofach i popijając wino, jedząc krewetki oglądałyśmy "Morderstwa w Midsommer". Na szczęście film ten jest po angielsku i zaopatrzony w szwedzkie napisy. Iza zna angielski, więc mogla spokojnie sluchać, bo żaden czytający lektor nie zagłuszał dialogów. I to jest najlepsza metoda, by nauczyć się angielskiego. Nie żadna tam szkoła i kursy, tylko właśnie filmy z napisanym tlumaczeniem. Gdyby ludzie pracujący w polskich mediach  mogliby to w końcu  pojąć, to za rok dzieciarnia i młodzież już po roku posługiwałaby się swobodnie angielskim. Ja tak nauczyłam się szwedzkiego. Własnie z telewizji. Po dwu miesiącach chodzenia na kurs szwedzkiego, tu w Szwecji, przerwałam go nie z lenistwa, tylko dlatego, że oczekiwałam dziecka. Siedziałam wtedy w domu, też sama i miałam włączony telewizor, słuchałam, oglądałam szwedzkie filmy, włączałam do nich szwedzki tekst i tak juz po roku zaczęłam z mężem rozmawiać po szwedzku. Po około roku wróciłam na kurs, pochodziłam tydzień, przystąpiłam do egzaminu i pisemnego i ustnego i zdałam. Zatem ta metoda nauki języków jak najbardziej funkcjonuje.
za chwilę "Morderstwa w Midsommer", skromna kolacyjka już przygotowana


 No, ale nie o tym chciałam pisać. Chciałam napisać o bardzo miłych, szczęśliwych, radosnych, a niekiedy śmiesznych/zabawnych momentach podczas moich wakacji.
Kilka dni przed slubem Paulina oznajmiła mi, że ja  będę podczas ślubu czytała fragmenty z Biblii. Ksiądz dał jej kilka propozycji, z których ona miała wybrać dwie. Rozsiadła się przy stole kuchennym i wszystkim nam zgromadzonym, czyli mojemu bratu, Izie, Ronnemu i mnie zaczęła odczytywać te fragmenty. Jeden z nich mowił o posłuszeństwie żony, wobec męża. Główną cnotą takiej poslusznej żony jest robienie mężowi dobrze i milczenie. Panowie oznajmili, że to bardzo dobry fragment i niech go wszystkie kobiety, które będą zgromadzone w kościele usłyszą. Paulina odczytując ten fragment robila coraz większe oczy i w końcu wykrzyknęła: "Co takiego?!?! To co nam  ksiądz opowiadał o równouprawnieniu w małżeństwie podczas tych nauk przedślubnych! Ja w tym fragmencie nie widzę żadnego równouprawnienia! O! Nie! Tej czytanki nie będzie!" i odłożyła na stronę ten fragment. Oczywiście mój brat gruchnął śmiechem na słowo "czytanka" i stwierdzil, że to byl chyba najlepszy tekst, nazwanie fragmentu Biblii czytanką. W rezultacie jej wybór padł na List do Koryntian, ten powszechnie znany o miłości i fragment z Księgi Ruth:
 "Gdzie ty pójdziesz, tam ja pójdę, gdzie ty zamieszkasz, tam ja zamieszkam, twój naród będzie moim narodem, a twój Bóg będzie moim Bogiem. Gdzie ty umrzesz, tam ja umrę i tam będę pogrzebana. Niech mi Pan to uczyni i tamto dorzuci, jeśli coś innego niż śmierć oddzieli mnie od ciebie!"
Matka Mikaela czytała po szwedzku, a ja po polsku. Nie chcę się chwalić, ale czytałam jak aktorka. W trakcie wesela zbierałam pochwały od Szwedów, że ten polski język brzmiał jak miękka, wiecie taka soft melodia.
połączyły ich dredy;)  a w tle Norwegia
  Wakacje z moją rodziną tutaj w Szwecji, to była wlaściwie wspólczesna wersja "Pana Tadeusza", tylko bez żadnej bijatyki, powiem więcej wspólny czas spędzaliśmy zupłnie bezkonfliktowo. No i nie był to ostatni zajazd. Akcja co prawda rozgrywala się w lasach Norlandii, a nie litewskich, ale w końcu co to za różnica. Łąki, pola, lasy, jeziora wszystko to tu jest na miejscu. Mariusz i Kamil namiętnie łowili ryby, ich rekord w tym roku, to szczupak o dlugości 70 cm. Jednego dnia Mariusz, Kamil, Jens i Mikael wybrali się na wielkie połowy, ale niestety jakoś ryba nie brała akurat wtedy. Piknikowaliśmy często, spacerowaliśmy po lesie, flanerowaliśmy po bliższej i dalszej okolicy, zrywaliśmy dziko rosnące maliny, czarne jagody na stałe weszły do naszego codziennego menu,  przerobiliśmy nawet rozdział  - "Grzybobranie", graliśmy w gry planszowe i dogadzaliśmy sobie kulinarnie. Żadne jakieś fast foody, tylko solidne, pożądne posiłki typu slow - food. Tata zaopatrzył nas w przepyszną kielbasę "Polską", a mama w dwa wielkie słoje nowo zasolonych ogorków. Wieczorami chłopaki "ze strzelbą na ramieniu" chodzili za dom postrzelać do tarczy, co prawda tylko z wiatrówki, ale zawsze. Któregoś dnia pojechali na strzelnicę znajdującą się też w lesie i tam strzelali już ostrą amunicją. Czas nam płynął sielankowo, bez pospiechu, słonecznie. No, jak w "Panu Tadeuszu". A ja usiłowałam chłonąć te chwile i chciałam zatrzymać je jak najdłużej. Czerpałam z nich siłę i radość. Aż mi sie zachciało poczytać "Pana Tadeusza" i popodkreslać wszystkie te fragmenty, które my tu przerobiliśmy w sposób jak najbardziej realny.

niedziela, 18 sierpnia 2013

Przeplataniec smutno - radosny

Koniec wakacji. Jest to mój pierwszy zwyczajny, po staremu spędzany week-end od ponad miesiąca. Najpierw byłam od 11 lipca w Gdańsku, a potem wraz z rodziną z Polski wracałam do mojego domu. Przedwczoraj rano wyjechał ode mnie mój brat, bratowa i ich wspaniałe dzieci. Zwykle o tej porze siedzielismy w pokoju i piliśmy kawę lub wino, jedliśmy pyszne ciasta z czarnymi jagodami upieczone przez Izę i graliśmy w gry planszowe. Tydzień temu dochodziliśmy do siebie po weselu Pauliny i Mikaela, a dwa tygodnie temu przeżywaliśmy pogrzeb mojej teściowej. Te wakacje to była dla mnie istna mieszanka emocjonalna. Chodziłam zdenewowana, smutna, niespokojna i trudno było mi tak naprawdę zrelaksować się.  Wiadomość o śmierci matki Ronnego dopadła mnie, gdy siedziałam na zamku w Malborku.  Wyjazd z Polski w trybie natychmiastowym, biorąc pod uwagę prom i własny samochód,  jest po prostu niemożliwy w środku sezonu letniego Trzy dni później Ronny zadzwonił i zbombardował mnie następną wiadomością o naglej śmierci jego przyjaciela. Te wakacje zaczęły zamieniać się w koszmar.
Do Polski zabrałam Renee i jej chłopaka Jensa. Gdy oni chodzili na plażę opalać się, to ja leżałam na tapczanie i gapiłam się w sufit. Może robiłam również coś innego, ale normalnie nie pamiętam co. Jens był ciekawy Gdańska i okolic. Włóczyliśmy się popołudniami po Starówce, po Sopocie, moimi starymi utartymi szlakami. Gdańska nigdy nie mam dość. Jens chcial rownież zwiedzić obóz koncentracyjny, zatem pojechaliśmy do Stutthofu, a gdy już tak byliśmy w temacie drugiej wojny, to odwiedziliśmy również Westerplatte. W trakcie tych "wojennych" wycieczek rozmawialiśmy o tym niemieckim serialu "Nasze matki, nasi ojcowie", ktory w Szwecji miał idiotyczny tytuł "Młode serca wojny" jakby to było jakiś łzawy romans osadzony w czasach wojny. W naszych rozmowach doszlismy do tego, że Niemcy tak w tym filmie od razu wskoczyli w rok 1941 jakby w latach 1939-41 nic wielkiego nie wydarzyło się. Dla nich II wojna, tak jak dla Rosjan rozpoczęła się w 1941 roku. Chodząc po obozie, ktory zresztą był pierwszym obozem, załozonym przez Niemców poza granicami ich kraju, a ktory swoją działalność rozpoczął już 2 września 1939, stwiedziliśmy, że ich ojcowie i ich matki, to mordercy, złodzieje, zbrodniarze, oprawcy, sadyści i skurw...ny najwyższej jakości. Naprawdę Niemcy z tymi ich matkami i ojcami nie mają czym się pochwalić. Na parkingu przed obozem staly dwa niemieckie autokary, mam nadzieję, że ci Niemcy, ktorzy chcieli zobaczyć, co ich matki i ich ojcowie robili, nazwali ich tak samo jak my. Oprócz Niemców, obóz zwiedzali również Hiszpanie, którzy przyjechali trzema minibusami. Wobraźcie sobie, że ich kilku rodaków również trafiło do tego obozu w czasie wojny.
W Polsce podczas mojego pobytu trwała debata w prasie i w tv na temat innych oprawców - Ukraińców, ktorzy popełnili zbrodnie na Wołyniu. Wracając do Szwecji przyglądałam się ich crókom i synom, którzy stanowili chyba połowę populacji na promie. Siedzieli na pokładach przy stołach suto zastawionych własnymi wędlinami, kiełbasami, kiszonymi ogorkami, chlebem i wódką, którą pili z eleganckich takich typu caryca Katarzyna kieliszków ze złotym szlaczkiem. Patrzyłam na ich twarze i zastanawialam się, czy byliby zdolni do tych samych zbrodni, co ich ojcowie i ich matki. Ciekawe do czego wykorzystują ich Szwedzi, skoro oni takimi wielkimi ilościami jadą do tego kraju. Do domu wracałam z mieszanymi uczuciami., bo wracałam właściwie do domu żałobnego. Od dnia, w ktorym umarła matka Ronnego przygotowania do slubu jakby utknęły w miejscu. Nikt o ślubie nie myślał, Paulina zamieniła się w kłębek nerwów i stanęło na tym, że wesele odbedzie się nie u nas, tylko u rodziców pana młodego. Wszystko nagle stanęło do gory nogami i nic nie szło zgodnie z planem. W Szwecji, czego kompletnie nie pojmuję, pogrzeb odbywa się tak dwa, trzy tygodnie po śmierci. Nie mam zielonego pojęcia dlaczego tak jest i nikt z zapytanych Szwedów nie umie mi dać wyjasniającej odpowiedzi. Po prostu tu tak jest! 
Kilka dni po naszym powrocie odbył się pogrzeb mojej teściowej. A tydzień później ślub i wesele Pauliny. Paulina zapytała księdza, co mają zrobić - czy przełożyć ślub, czy nie. Ksiądz powiedział, że nie. Pocieszył Paulinę i powiedział, że nasze życie składa się z większości z problemów, trosk i żałoby, więc trzeba chwytać momenty szczęścia, a nie odkładać je na poźniej. Z Polski przyjechał razem ze mną brat ze swoją rodziną i w drodze do Szwecji byli rownież inni goście (też rodzina) z Polski. Moj samochód załadowany był  "Sobieskim" i kilkoma paletami piwa. Dzięki Unii można dzisiaj wwozić całe rzeki alkoholu. 
Slub byl przepiękny, w dwu jezykach po szwedzku i po polsku (nasz ksiądz jest Polakiem). Para młoda wręcz filmowo olśniewająca. Obiad weselny jechał już w kantynach prosto z restauracji męża mojej przyjaciółki. Niemca zresztą, ktory jest wybitnym kucharzem i cztery razy w latach 70 - siątych przygotowywał obiad noblowski. Takie CV chyba samo za siebie mówi. Menu ukladali państwo młodzi i teraz uwaga - mialo być zdrowe, ekologiczne, swojskie, a nie z drugiego końca świata. Na pierwsze była zupa - krem wegetariańska i niebiańsko pyszna. Danie główne za to, to pieczona polędwica z...renifera, dwa sosy - z czerwonego wina i drugi grzybowy, zapiekanka ziemniaczano-warzywna. Iza i ja napiekłyśmy ciast z czarnymi jagodami, Pauliny teściowa zajęła się tortami. Na powitanie gości wyprodukowałyśmy z Izą koreczki z polską wędliną, a Paulina zrobiła koreczki wegetariańskie i wegańskie dla gości wegetariańskich i alergików. Dla wegetarian był również pieczony łosoś i tarta z brokuł, ktorą zajadali się rownież wszystkożerni.  Domem weselnym był wypożyczony, wielki party - namiot rozstawiony w przepięknym ogrodzie matki Mikaela tuż nad Zatoką Botnicką. Pogoda wymarzona! Po obiedzie wszyscy goście zaopatrzeni w kartki i dlugopisy poszli na przechadzkę wytyczonym szlakiem przez las. Na drzewach wisiały pytania dotyczące Pauliny i Mikaela. Kazde pytanie zawierało trzy odpowiedzi i trzeba było wybrać własciwą. Najlepsze pytanie było dlaczego Mikael wybrał Paulinę, jedna z trzech opcji brzmiała: "bo chciał bliżej poznać Ronnego" i tę przekornie zakreśliłam. Wesele było wspaniałe! Tylko kilku panów było więcej niż podpitych, ale ciągle kontaktowali, gdzie się znajdują. Część towarzystwa poszła wykąpać się w morzu. Były tańce i były zabawy, i były przemówienia. Ja rownież przygotowałam i wydrukowałam szwedzkie przyśpiewki. Polacy również odspiewali swoje bez wydrukowanych tekstów. Śpiewali z pamięci. We wsi wszyscy mieszkancy byli przez gospodarzy uprzedzeni o weselu, także nie mieli nic przeciwko, że muzyka z prawdziwego, profesjonalnego sprzętu (czyli przeraźliwie głośnego), który nadjechał po obiedzie dochodziła do każdego domostwa. Sprawiłam państwu mlodym ślubną książkę, do ktorej wpisywali się wszyscy goście. Wybralam taką, w ktorej znajdowaly się pytania, na ktore jest latwiej odpowiedzieć, niż wysilać się nad białą kartką papieru i w rezultacie pisac takie same życzenia: "wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia itd."
Po ślubie dowiedzialam się, że cała wieś żyła weselem, że wszyscy goście nie mogli wyjść z podziwu jak te polskie dzieci i mlodzież jest świetnie wychowana i jak Polacy doskonale się bawią. Przyjemnie coś takiego usłyszeć, nieprawdaż?
para młoda przyjechała do domu weselnego tym oto czarnym mustangiem 
panna młoda spacerująca po Zatoce Botnickiej
"dom" weselny
w oczekiwaniu na parę młodą
lewe skrzydło
ślubna księga
jeden z wpisów, trzeba było również narysować autoportret
nawet mała Paulinka (dziecko jeszcze nie chodzi do szkoły) wpisała się zupelnie samodzielnie.
Wypełniła jednak rubrykę pytającą o zabawne zdarzenie podczas wesela.

zaślubieni