czwartek, 31 lipca 2014

Wakacje z mężem

Jestem w domu. W swoim domu. Trawa wypalona, kwiaty w połowie suche. Z Gdańskiem, rodziną żegnałam się, jak zwykle zresztą, z rozdartym sercem. Trzy tygodnie w Polsce to zdecydowanie za krótko. Właściwie dwa, bo ten trzeci tydzień spędziłam dodatkowo w towarzystwie męża. Mąż przypłynął do Gdańska w poprzedni poniedziałek. Staliśmy (rodzice i ja) w porcie i patrzyliśmy na wyjeżdżające samochody z promu. W końcu, po około 40 minutach gapienia się dojrzałam moje volvo, którym jechał mój mąż. Pomachałam do niego. Zatrzymal się, wsiadłam do samochodu i na przywitanie usłyszałam od niego - Jezu, jaki upał! Spojrzałam na niego, jego spocone lico pobłyskiwało w słońcu. Co prawda mial na sobie t-shirt, ale zamiast szortów - dlugie dżinsy. Okazało się, że szortów w ogóle z sobą nie zabrał. W domu mama powitała go tortem kanapkowym, a po posileniu się pojechaliśmy do Praktikera pooglądać kafelki łazienkowe. Ronny stwierdzil, że w Umea w sklepach z glazurą nie ma co wybierać. Królują kafle albo czarne, albo białe między ktorymi można przy odrobinie fantazji wmontować mozaiki w różnych kolorach. A mamy do wyremontowania dwie lazienki. Ronny od razu wskazał na komplet kafli z Opoczna, ktore przyozdobią łazienkę Natty. Ja wybralam kafelki i podlogę do naszej lazienki. W domu tata i Ronny zaczęli liczyć ile metrow kwadratowych maja te lazienki i ile kartonów glazury trzeba kupić. Moj Dyzio  marzyciel wymyslił sobie, że te kafle i terakotę zapakuje do mojego samochodu. Ja rzuciłam się do książki z dokumentacją auta i natychmiast zaprotestowałam. Mój samochód może przewieźć max 650 kg. Powiedziałam, ze absolutnie się nie zgadzam, że skoro wybieral się na takie zakupy do Polski, to mógł zabrać przyczepę. Zwlaszcza, że ten zakup będzie ważył 900 kg! "Jak tak, to nie będzie żadnego remontu łazienek!" - wykrzyknął Ronny, a ja odparowałam, że może własnie teraz uruchomić swoje kreatywne myślenie tak wychwalane  pod niebiosa przez szwedzką szkołę, jako jej największy edukacyjny sukces.   Faktem jest, że do szkoły to on chodził jakies sto lat temu. Cały wieczór myślał, myślał i w końcu wymyślił. Glazura miala być przetransportowana promem jako wielka paka i tym zajął się sklep, a z Nynäshamn odbierze ją samochód z firmy Ronnego. Ronny wykonał kilka telefonów i już jutro glazura przyjedzie do nas do domu. Mam nadzieję, że w całości, a nie w kawałkach.
Następnego upalnego dnia czekało na nas inne zadanie - kupić szorty dla Ronnego. Nie jest to łatwe, bo sam klient sprawia duzo problemów. Nie lubi przymierzać, stroi fochy i nienawidzi chodzic po sklepach z ciuchami. Pojechalismy do galerii na Przymorzu i zaczęło się. W jednym sklepie nie było jego rozmiarów, w drugim był, ale rozporek zapinal się na guziki, w trzecim też byly, ale w jakies smieszne kratki, ktore w żaden sposob nie mogly rozweselic coraz bardziej kwaśnego Ronnego. W Reserved spocony Ronny stal w przymierzalni, a my z mamą donosiłysmy mu kolejne szorty, a ten jak dzieciak to wciągal na siebie swoje grube dżinsy, to znowu ściągal je z siebie i mówił, że już ma dosyć tego przymierzania. Ja powiedzialam, że nie opuścimy tego sklepu, dopóki na jakieś się nie zdecyduje. W końcu wskazal palcem na granatowe do kolan. Poszedl do kasy, zaplacił i znowu wrocił do przymierzalni, by się w nie ubrać, bo oznajmiłam, że teraz jedziemy na plażę. Z plaży w Jelitkowie przeszliśmy brzegiem morza do Brzeźna. Żar lał się z nieba, a Ronny błogoslawił swoje nowe szorty mowiąc, że są warte każdej korony. Kolejne dni mijaly szybko i w bardzo urozmaicony sposób - pojechalismy z moim bratem i jego dziecmi do Szymbarka do słynnego domu postawionego do gory nogami. Dla mnie to już była czwarta z kolei wycieczka do tego uroczego miejsca, dla Ronnego pierwsza. Dziarsko wszedl do tego przewróconego domu i od razu stracił równowagę. Nie spodziewal się, że w tym domu po prostu traci się balans, błędnik w uchu szaleje, gdy chodzi sie po suficie. Wszyscy zwiedzający trzymali się ścian i poręczy, by móc zrobić kolejny krok. Na terenie skansenu oprócz tego domu znajduje się piekny hotel, restauracje i bary, park linowy, bunkier organizacji kaszybskiej Gryf z II wojny światowej, replika pociągu, ktory wywozil Polakow na Sybir, najdłuższa deska świata i piękne domy z bali. Cudo architektoniczne. Innego dnia pojechaliśmy z rodzicami do Elbląga. Odwiedziliśmy moich dziadków na cmentarzu, a potem przeszliśmy się po pięknej, wypucowanej starówce Elbląga. Mama zaprosiła nas na wyśmienity obiad do restauracji. A mój tata opowiadał o swoim dzieciństwie w Elblągu. W miejscu, w ktorym jedlismy obiad były same ruiny po wojnie, a jeden kumpel mojego taty  - student medycyny wygrzebał ze zrujnowanego niemieckiego grobowca czaszkę i inne kości, by uczyć się na nich anatomii. W restauracyjnym ogródku przy sasiednim stoliku siedziały i raczyły się wykwintnymi deserami cztery stare Niemki - zamożne emerytki, , które zapewne odwiedziły swoje miasto dzieciństwa. Do ogrodkowego płotka podeszła polska wyschnięta staruszka z chudziutkimi rączynami prosząc o datek. Mówiła do nas po...niemiecku. Jej zamożne, z Zachodu syte "koleżanki" wyciągnęły portmonetki, by jej dać pieniądze. Ronny również się dorzucił. I usłyszał w zamian "danke" od malutkiej staruszki. Tak wyglada sprawiedliwość dziejowa! Uważam, że powinno być na odwrót. Jesli już w ogóle ktoś ma kogoś prosić o wsparcie, to powinny być to te Niemki. Czwartkowego wieczoru Ronny został sam w domu, bo mama, tata i ja poszliśmy do...teatru. Bilety dostaliśmy od naszego znajomego aktora, który zresztą grał główną rolę w tej sztuce o Broniewskim. O przedstawieniu powiem jedno - bardzo dobre. Ten, kto obejrzy, to w ciekawy sposób pozna życie i tworczość poety - Polaka,  katolika, alkoholika, kobieciarza, patrioty. Poza tym włóczylismy się po Sopocie, Gdańsku robiąc przystanki w kafeteriach, grill u mojego brata i już trzeba bylo sie żegnać z rodziną i Gdańskiem. Z wyjazdu do Bialegostoku nic nie wyszło. Nie przejechalam się rownież na diabelskim młynie ustawionym na starówce. Na promie spędzilismy widowiskową noc. Pioruny oświetlały spokojne morze. Pięknie to wyglądało. Mama zaopatrzyła nas w wałówke i w kabinie urządziliśmy sobie prawdziwą ucztę, a zamiast świec mieliśmy w oknie przepiękny, romantyczny i purpurowy zachód słońca. Następnego dnia wczesnym popołudniem zjechaliśmy z promu na ociekający upałem szwedzki ląd.      

niedziela, 20 lipca 2014

Wakacji ciąg dalszy...

I tak mija szybko i zarazem powoli drugi tydzień mojego pobytu w Gdańsku. Obejrzałam już trzy spektakle teatralne. Przemierzyłam mnóstw kilometrów na własnych nogach w ramach spacerów. Zaczęłam zadawać się z bohemą artystyczną czyli zaznajomiłam się z sąsiadem - aktorem, który poczęstował mnie wspaniałą kawą, ciastkiem i interesującą rozmową! W najbliższy czwartek będziemy naszego sławnego sąsiada oglądać w Teatrze Wybrzeże. Kupiłam sporo książek i piękne sandały, które już dały mi do wiwatu. Zatem stoją sobie w przedpokoju i są jego największa ozdobą, a ja każdego dnia je podziwiam, a nawet na chwilę zakładam, by po paradować w nich po domu. Zjadłam całą paczkę michałków zamkowych, ciastka delicje też cały czas leżą pod ręką, do tego wina w każdym możliwym kolorze - czerwone, różowe, białe. Opycham się pierogami z mięsem, a jutro mój Ronny przyjedzie, więc mama szykuje obiad jak na wesele. Spędziłam również jeden dzień nad jeziorem poza Gdańskiem. Pojechałam tam z moją bratową i jej dziećmi. Jezioro urokliwe, żar lał się z nieba, pomosty, szuwary, ciepła woda, takie klimaty! Ja po raz pierwszy w życiu bez małych dzieci, czy w ogóle dzieci obserwowałam rodzinki moszczące się na kocach czy ławkach. Młode mamy, opiekuńcze kokoszki z mnóstwem różnych plastikowych pojemniczków wypełnionych przysmakami dogadzały swojej dziatwie. Bardzo mi się podobał ten widok. Tatusiowie wchodzący do wody ze swoimi małymi dziećmi, a jeden taki młody tatuś nosił swoją córeczkę, moczył jej stópki w jeziorze, a zadowolona mama z wielką czułością ich obserwowała. Same sielskie obrazki. A ja siedziałam sobie w kapeluszu i podglądałam ludzi. Ptaszki śpiewały, kaczki pływały, a ze stanicy wodnej waliła muzyka. Na szczęście z przerwami.


Z ostatnich szwedzkich wieści dowiedziałam się, że naszym polskim upałem dzielimy się ze Skandynawią, więc Szwedzi mogą być nam za coś w końcu wdzięczni.
plus 30 stopni! Tak długo utrzyma się polski super upał w zachodniej Szwecji chociaż te czerwone strzałki wskazują na całą Szwecję. I jest to jakaś prognoza na najbliższe dni.

A tu kilka fotek z mojego ostatniego leniuchowania i łażenia, gdzie się tylko da:

 gdański gotyk
 lody, lody
 jezioro pod Gdańskiem
 to samo jezioro
 moi rodzice
ja na tle murala, jako liderka tego tłumu za mną
smakowita kawa u znajomego aktora
 zakupy dla dziewczyn
 dusza mnicha
 no i w którą stronę się udać?
spacer z papieżem i Reganem
 w Parku Regana
 staw u Regana
 zakochani są wśród nas
 rzęsa u Regana
 i znowu do teatru

    

sobota, 12 lipca 2014

A w Gdańsku pada deszcz

Nareszcie zaczął padać deszcz! Nareszcie! Bo w końcu mogę założyć któryś z moich pięknych swetrów, które kupiłam przed wyjazdem, pochodzić w moich ulubionych dżinsach, odsapnąć po upałach i w końcu usiąść i poczytać książki. Wczoraj poszłyśmy z mamą do jej biblioteki i pożyczyłyśmy. W Gdańsku najbardziej lubię czytać powieści, które rozgrywają się w Gdańsku, bo skoro bohaterom coś się przytrafia w tym mieście, to i może mi się też przytrafi. Wybór padł na nieznaną mi do teraz pisarkę gdańszczankę - Hannę Cygler. Wczoraj, wietrznym i zachmurzonym wieczorem, zaczęłam czytać jej powieść "Kolor bursztynu" - główna bohaterka mieszka w Gdańsku, kocha bursztyny i poznaje faceta Szweda, który jeździ volvo. No, chciałoby się wręcz powiedzieć, że to o mnie! Niestety bohaterka jest znacznie młodsza ode mnie, uwikłana w kryminalną historię i przeżywającą uniesienia miłosne takie, że ho, ho. I to jest ta diametralna różnica, bo Ronny i ja w tych sprawach - momenty i uniesienia - raczej przypominamy parę - Barbarę i Karola ze sztuki teatralnej "Seks dla opornych", którą obejrzałyśmy z mamą w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Sztuka została wyreżyserowana przez samą Krystynę Jandę i jest komedią (w I akcie) z dodatkiem refleksyjnym(w II akcie), zresztą mogę wkleić tu z gościnnych stron www. teatru szybki podgląd o czym ta sztuka jest:
Karol i Barbara, uzbrojeni w egzemplarz SEKSU DLA OPORNYCH, meldują się w modnym hotelu z misją niemal rewitalizacji swojego związku. Przeżyte lata odcisnęły na nich swoje piętno, dołożyła się do tego trójka dzieci, stres i codzienna rutyna. Czy jeszcze sprostają wszystkim szalonym i swawolnym pomysłom, jakie podsuwa im autorka wyrafinowanego poradnika, mającego uratować ich więź? Czy Karol jest rzeczywiście gotowy na widok swojej pięćdziesięcioletniej żony, matki ich dzieci, ubranej w seksowne lateksowe wdzianko?
Krystyna Janda o SEKSIE DLA OPORNYCH: „To gorzki ale zabawny tekst. Małżeństwo z niemal trzydziestoletnim stażem, architekt i jego żona, całe życie zajmująca się domem i dziećmi, przeciętni inteligenci, którzy nigdy nie pozwolili sobie na żadne szaleństwo, wiodący dotąd raczej banalne, pracowite ale spokojne życie, zapragnęli jakoś ożywić swój związek, obudzić dawne emocje. Postanawiają więc uciec z domu i spędzić weekend w najmodniejszym hotelu. Co prawda zabierają ze sobą praktyczny poradnik SEKS DLA OPORNYCH, ale nim do niego sięgną, by osiągnąć pożądaną gotowość, muszą dokonać głębokiego obrachunku. Będzie burzliwie i dramatycznie, wzajemne pretensje i urazy zaprowadzą ich niemal do ostatecznego zerwania, poradnikowe recepty dostarczą zdecydowanie groteskowych przeżyć, narażając na zawstydzenie raczej niż powrót wielkich namiętności. Ale też to doświadczenie pozwoli im docenić wartość codziennej, może szarej ale nieodzownej bliskości i przywiązania, zaufania i poczucia bezpieczeństwa. Ich własnej miłości po prostu. A to może się okazać ważniejsze niż podniecający może, ale krótkotrwały błysk ekscytacji."
Przedstawienie powstało w koprodukcji z warszawskim Teatrem Polonia.
Na scenie pojawiła się wspaniała Dorota Kolak, a jej "mężem" był Mirosław Baka - doskonały duet, świetna gra aktorska.
 W przyszłym tygodniu idziemy znowu do teatru na "(g)DZIE-CI faceci" tym razem zabieramy z sobą mojego tatę. Aktor - sąsiad moich rodziców, zaprosił nas również na "Broniewskiego" wręczając moim rodzicom miejscówki. Najgorsze jest to, że wtedy już będzie tu bawił mój mąż i akurat w tym czasie ma on ochotę przejechać się ze mną do Białegostoku, bo stwierdził, że muszę odwiedzić moich dziadków na cmentarzu.
Ale wracając do literatury pięknej. Wczoraj zaczęłam czytać "Kolor bursztynu", no i przed chwilą dotarłam, do ostatniej strony. Mama jest w trakcie drugiej powieści tejże pisarki, więc muszę trochę odczekać.
Czas upływa mi błogo. Ciągle coś jem. Bilans ostatnich dni to kilogram zjedzonego przeze mnie sernika z makiem, butelka wina z Mołdawii, pierogi z mięsem, fasola szparagowa, no, a dzisiaj obiad robiony przez mojego tatę, spécialité de la maison - kotlety schabowe! Nikt takich kotletów nie robi jak mój tata. Do tego maślanka - napój w Szwecji nieznany i ogóreczki małosolne, też Szwedom nieznane. Aż chwilami się zastanawiam, co oni w tej Szwecji jedzą? Jednym zdaniem to moje wakacje marzeń - teatr, dobra książka i smaczne polskie jedzenie. To jest to!
 schaboszczak pychotka
 po wyjściu z teatru - ja w tej kwiecistej chuście
moja mama też po wyjściu z teatru, a w tle katownia
 
PS. Dowiedziałam się od Renee, że moje ziemniaki zaczęły rosnąć, a od Pauliny, że pracuje za kręgiem polarnym podpalając lasy i to w 30 stopniowym upale!

czwartek, 10 lipca 2014

Willkommen w Zoppotach, Jelitkowie i Gdańsku!

No, to jestem w Gdańsku! Jestem tu już od poniedziałku. Ze względu na upały odnioslam wrażenie, że promem wpłynęłam do środziemnomorskiego kraju czy do jakiegoś innego egzotycznego. Kompanię w podróży miałam wyśmienitą. Przede wszystkim zabawną. Podróż samochodem mojej koleżanki rozpoczęłyśmy w niedzielę o 7.30 rano. Około dziesiątej dotarłyśmy do Sundsvall i tam zatrzymalyśmy się na śniadaniu w IKEA. Śniadanie było ohydne. Jajka śmierdzialy, bułki były i suche i stare, a jajecznica była ubita jak żółta glina. Stwierdziłyśmy, że pewnie była produkcji made in china, jak zresztą większość badziewia na tym świecie, a szczególnie w IKEA. Nawet kawa nie była prawdziwą kawą w smaku. tylko czymś kawopodobnym. Żołądki zapełniłyśmy i ruszyłyśmy dalej w drogę. Podróż mijała nam niezwykle szybko, bo ciągle gadałyśmy. Nawet radia nie włączałyśmy, bo po co. Tematow do obgadania miałyśmy mnóstwo. Na prom zajechałyśmy w sam raz, prawie zamykałyśmy kolejkę oczekujących samochodów. To jednak sprawiło, że w Gdańsku z promu zjechałyśmy jako pierwsze, czy drugie. Na promie zjadłyśmy obiad - ja flaki, a dziewczyny jakieś inne zupy i dania i przed 23 - cią poszłyśmy spać, bo te sklepy, dyskoteki i inne "atrakcje" już na nas nie działają. Towarzystwo siedzące przy stołach na pokładzie posługiwało się językiem naszych podsłuchanych polityków, zatem można sobie wyobrazić jaki był poziom tych rozmów.
Spokojne morze ukołysało mnie do snu, a następnego dnia o godzinie 13.00 prom zawinął do portu. Rodzice czekali na mnie na nabrzeżu, tata zaopatrzony w lornetkę wypatrywał mnie stojącą na najwyższym deku. Pomachaliśmy sobie. Delikatna bryza nie chłodziła, ale powietrze pachniało morzem. Upał był powalający, a ja sterczałam w dżinsach i marzyłam już tylko o tym, by znaleźć się w domu rodziców i przebrać się w lżejsze ciuchy. W domu na stole czekały na mnie słodkie czereśnie i wspaniale ciasto jogurtowe od Kaszuba. Parę godzin później mama podała szalenie pyszny obiad, a po obiedzie spacer na molo w Gdańsku - Zaspie. Chociaż niektórzy uparcie twierdzą, że to molo należy do Brzeźna. (Ja uważam, że do Zaspy. Wtorek to: fryzjer, EMPiK, Real, Sopot. Po Monciaku przewalały się leniwie tłumy ludzi. Każda kawiarnia z ogrodkiem szczelnie wypelniona wczasowiczami. Przeszlysmy z mamą koło teatru. Zatrzymałyśmy się, by przestudiować repertuar. I stwierdziłyśmy, że chcemy obejrzeć te przedstawienia. Po powrocie do domu, zaczęłam grzebać w internecie, by zarezerwować bilety na spektakl "Willkommen w Zoppotach" wedlug Adolfa Nowaczyńskiego. No, bo gdzie oglądać tę sztukę, jak nie w Sopocie właśnie i to podczas kanikuły? Skoro akcja sztuki rozgrywa sie w Sopocie podczas wakacji, jedynie czas akcji jest inny, bo przed pierwszą wojną światową. Jako ciekawostkę podam rownież, że jeden z aktorow grających w "Zoppotach" jest nowym sąsiadem moich rodziców. Oczywiście, z interneru dowiedzialam się, że wszystkie bilety zostały wyprzedane na wszystkie przedstawienia. Nie dałam za wygraną. Następnego dnia wczesnym popołudniem zadzwoniłam do teatru i ... dostalam dwie miejscowki! Tata zawiózł nas do teatru. Odbierając w kasie bilety zapytałam, czy może znajdą się dwa bilety na dzisiejszy spektakl reżyserowany przez Jandę "Seks dla opornych" (bo oczywiście na internecie wyczytałam, że biletów brak), i ku mojemu zaskoczeniu pani powiedziała, że są, bo akurat ktoś w tej chwili zrezygnował ze swojej rezerwacji. Kupiłam je od razu. Także dzisiejszy wieczor spędzimy znowu w teatrze! To dopiero jest gratka. Lepiej być nie może - upalne lato, morze, teatry. Żebym ja tylko zdążyła zaopatrzyć się we wszystkie planowane zakupy przed moim powrotem do domu. Już mam kilka książek na celowniku, poza tym muszę kupić trochę smakołyków. Powoli zaczynam obawiać się, że czasu mi nie starczy na wszystko. Jak na razie czerpię z każdego dnia same przyjemności.
Zjawiskowe barwy naszego polskiego morza.




moja nowa fryzura










wczorajszy spektakl

Sopot na scenie
  Gdy wkroczyłyśmy do domu po teatrze, to Niemcy strzelili akurat piątą bramkę dla Brazylii. Wczoraj wyczytałam na internecie, że Niemcy ostatni raz tak dobrze strzelali 70 lat temu. 

czwartek, 3 lipca 2014

U mnie w arkadii

U mnie robi się ciepło, a nawet bardzo ciepło. Aż żal wyjeżdżać. Pierwszy raz nie martwię się o rodzinę, tylko o psy i kury, a nawet kota. Chociaż kocica łazi swoimi drogami i najlepiej daje sobie radę z tego całego zwierzęcego towarzystwa. Troche martwię się rownież tym, że gdy mnie nie ma, to Ronny zwyczajowo kupuje tylko mrożone gotowe żarcie. Renee poskarżyła się, że podczas mojego pobytu w Rzymie, czy Barcelonie, to ona ciągle chodziła właściwie głodna, bo w domu nic nie było do jedzenia, poza tymi paskudnymi mrożonkami. Będę jednak miła i zapobiegliwa i im nagotuję, a potem...zamrożę. Będą to znowu mrożonki, ale domowej roboty. Teraz, gdy dziewczyna ma już prawo jazdy, to powiedziałam jej, że to ona ma robić zakupy, a nie jej ojciec. Bo ten zawsze kupuje jakieś badziewie. Nawet kapusty od sałaty nie odróżnia. Jak na razie to czerpię przyjemności z wieczoru. Słońce, deszcz, aromat kawy Gevalia o nazwie Latin Sunset miesza się z zapachem trawy i lasu, do tego lody malinowe zrobione przez Renee, "Morderstwa w Midsomer" i Limoncello. Czy potrzeba czegoś więcej do szczęścia? Niby nie, a jednak...
Żeby szczęście było absolutne, to potrzebowałabym kogoś, kto mnie spakuje. Już kiedyś pisałam, czy napomknęłam o mojej nieumiejętności pakowania. Jest to najgorszy moment przed podróżą. Teraz zamierzam spakować się w siatkę plastikową. Naprawdę! Najwyżej w dwie siatki. Zwykle zabierałam za dużo ciuchów, a potem i tak chodziłam w dwóch zestawach, a reszta leżała w walizce. Cieszę się, że w końcu deszcz zaczął padać, bo codziennie lecę na pole ziemniaczane, popatrzeć czy już jakieś zaczynają rosnąć. I nic. Jedyne co zaczyna wyłazić z ziemi, to chwasty. Chyba sie załamię, gdy po moim powrocie z wakacji nie będzie żadnych kartofli. Mam jedynie nadzieję, że wczorajszy i dzisiejszy deszcz pobudzi te moje asterixy do wybicia się spod ziemi i rozmnażania. A tak poza tymi ziemniakami nic innego nie mąci sielanki. W mojej arkadii jest leniwie, spokojnie, aromatycznie i całą dobę jasno.
domek Pauliny i Mikaela

deszcz widziany z ganku

Limoncello Capri i Morderstwa w Midsomer

na ławeczce podczas deszczu

ganek w deszczu

  No i w mojej arkadii czuję się tak:

   Ta szczęśliwa kobieta, to rzeźba francuskiej artystki Niki De Saint Phalle. Czułabym się jeszcze lepiej, gdyby ta rzeźba stała na moim trawniku.

wtorek, 1 lipca 2014

O czytaniu i przymierzaniu

Dla odmiany spędziłam dzień, no powiedzmy pół dnia , w mieście. Obleciałam kilka sklepów, poprzymierzałam naście par różnych butów i w końcu kupiłam trzy książki. Letnie popołudnia i noce chce spędzać w towarzystwie kobiet i raczej na wesoło. Jak zapewne domyślacie się chodzi o powieści z nurtu chick lit. Na półce księgarskiej znalazłam jakąś wcześniej nieznaną mi powieść Kinselli (tej od Zakupoholiczki). Poza tym w ręce wpadła mi powieść szwedzkiej młodej pisarki Katariny Bivald "Czytelnicy w Broken Wheel polecają", to tytuł przetlumaczony przeze mnie osobiście, bo posiłkując się googlami, stwierdzilam, że w Polsce ta pani jest jeszcze nieznana. No i trzecia książka to powieść napisana przez faceta Nicolasa Barreau i ta jest przetłumaczona na polski "Sekretne składniki miłości", a po szwedzku ten tytuł brzmi "Anglik w Paryżu" i dlatego ją kupiłam, bo lubię Paryż. Gdybym trafiła na polski tytuł, to dałabym sobie spokój, bo od razu sugeruje jakieś romansidlo w stylu Harlequina. A tego nie znoszę. Ciekawą cechą tych powieści, dosyc częto jest to, że główne bohaterki, ktorym było tak sobie lub krótko mówiąc pod góre, to nagle coś dostaja w spadku i ich zycie diametralnie się zmienia. U tego "Anglika" bohaterka Aurelié odziedzicza całą restaurację, u szwedzkiej pisarki Sara otwiera księgarnię czy raczej antykwariat z książkami, które oczywiście dostała po czyjejś śmierci. Inne bohaterki (najczęściej singelki dobrze po trzydziestce lub nawet 40 plus) otrzymują nawiedzone domy, sklepy z kapeluszami, kafeterie lub jakieś tajemnicze drobiazgi, które prowadzą do szczęścia - a to drogi naszyjnik, a to znowu jakiś obraz w stylu dzieło sztuki. I one dziedziczą te wspaniałości wcale nie po najbliższych osobach, tylko po odległych ciotkach, o których istnieniu nawet nie wiedziały. Cholera jasna, dlaczego ja nie mam żadnej odległej ciotki, stryja czy kogo tam jeszcze, który zostawiłby mi jakąś interesującą schedę? Niewielki domek w Prowansji lub bardzo shabby chatkę w Italii, do tego jakies winnice lub cale pola słonecznikowe czy pomidorowe. Mogłby też to być pola lawendowe. No, cóż powzdychać sobie mogę. Lekturę zacznę od Kinselli. Aż się ciesze na sama myśl, że za chwilę poczytam sobie.
Dzisiaj byl pierwszy upalny dzień tegorocznego lata. Paulina i Mikael malowali swój mały domek (od wewnątrz), a ja grzebałam w szafach, bo w niedzielę wyjeżdżam i zastanawiam się, jakie ciuchy zabrać z sobą. Czy mam wziąć grube wełniane swetry? Zaczęłam przymierzać i kojarzyć w pary różne zestawy.
w drodze do Polski

chwila przerwy
A potem poszlam na spacer po moich włościach



A teraz oddam sie mojej ulubionej rozrywce:
i całkowicie zgadzam się z Szymborską, która powiedziała kiedyś: "Czytanie to najpiękniejsza zabawa, jaką sobie ludzkość wymyśliła".
A na zakończenie z okazji Dnia Psa zdjęcie naszego Nemo, który zawsze wiernie towarzyszy mi w kurniku. Nie wpuszczam go do kur, ale on i tak je podgląda ciągle z taką samą ciekwością i fascynacją: