poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Valborg czyli głośne wypędzanie zimy i wzywanie wiosny

Majówkę zainaugurowałam rozwieszeniem prania na świeżym powietrzu. Pierwszy raz w tym roku! Bo u mnie też świeciło słońce, co prawda nie z taką siłą jak w Polsce, ale zawsze. Pranie rozwiesiłam i siadłam na przyzbie i patrzyłam w jakim tempie śnieg topnieje. Odniosłam wrażenie, że w żadnym. Śnieg na trawniku ciągle leży i ma się dobrze. Poza tym nie mam pojęcia na czym jeszcze minął mi ten bardzo któtki week-end. Szwendałam się po domu i zagrodzie. Natta i ja upiekłyśmy sernik, który tym razem wyszedł bez zarzutów, a smak miał po prostu koncertowy. Jeszcze tak 20 razy upiekę i dojdę do prawdziwej mistrzowskiej wprawy. Dzisiaj większą część dnia, bo aż 3/4 do godziny 17.00 spędziłam w pracy. A po robocie zasuwałam na imprezę pod tytułem Noc Walpurgii, bardziej znaną tu jako Valborg. Ostatniego kwietnia pali się w królestwie szwedzkim ogniska, śpiewa i uprawia orgie pijackie. Policja i pogotowie uzbroiły się po zęby i czekają w pogotowiu. Nasze rodzinne ognisko odbywa się, jak co roku zresztą, u mojej teściowej. Właśnie przed chwilą wróciłam do domu, trzeźwa! Bo u nas jest tu kulturalnie i spokojnie. We wsi jednak ktoś strzelał rakietami. W mieście zapewne odbędzie się pokaz fajerwerków i zapłoną ogniska. Jedno z nich wielkie na campusie uniwersyteckim. No to tam się będzie działo. Wedle starych wierzeń tej nocy czarownice lecą na miotłach na sabat, a już na pewno można spotkać upiory, gnomy, chochliki i rusałki. Upiorami to na pewno duża część społeczeństwa będzie jutro. Podczas lunchu w pracy zapuściłam sie między letnie sukienki. Jest w czym wybierać, pytanie czy warto? W Polsce zawsze jest bardzo gorąco, gdy mnie tam nie ma. Przed moimi wyjazdami do kraju na letnie wakacje zawsze jest upał, a gdy ja już tam się pojawię, to przez kilka dni jest rzeczywiście upalnie, a potem pada lub wieje, ten upał jest taki rozłożony na raty. Wczoraj wysłałam internetowo deklarację i stwierdziłam, że urząd podatkowy chyba się pomylił. Inne dane przysłał mi w formie papierowej, inne w formie elektronicznej, już w końcu sama nie wiem, ile kasy dostanę z powrotem. Ważne, że dostanę. Samochód mój przeszedł pomyślnie kontrolę, czyste papiery, wszystko działa jak trza. Facet kontrolujący mój samochód po przeglądzie i po przejażdżce wręczył mi kluczyki i świadectwo kontroli z tak poważną miną i takim jakiś zawiedzionym, czy smutnym głosem oznajmił, że auto pod każdym względem jest OK, że aż go chciałam przepraszać za to, że wszystko jest OK. Normalnie mi się żal faceta zrobiło. Przepraszam za te nudy, ale nic ciekawego czy ekscytującego się tu nie dzieje, chyba że zacznę zmyślać. Pa!

środa, 25 kwietnia 2012

Kilka słów z lodówki

Powiem jedno - nadal mieszkam w lodówce. Niestety te zwały śniegu pod domem nie przyczyniają się w żaden sposób na poprawę mojego humoru. Barcelona była chwilową ucieczką od białej rzeczywistości, no i tyle. Jestem od czterech dni kosmicznie przeziębiona. To chyba na znak protestu - mój organizm już nie toleruje zimna. Za chwilę będzie maj, a u mnie żadnych klimatycznych zmian. Jestem chora - ledwo gadam, ledwo słyszę i ledwo widzę. Jestem zamrożona od wewnątrz. Nic nadzwyczajnego się nie dzieje ani w moim życiu, ani na zewnątrz tego życia. Polska polityka śmieszy mnie i przeraża. Uważam, że debaty o katastrofie smoleńskiej zasłużyły na osobny kanał w telewizji. Ten chiński premier, co to dzisiaj przyjechal do Warszawy, wczoraj był w Sztokholmie. Podczas jego wizyty i u króla i u premiera zapewnial o przyjaźni i współpracy między narodami, co sfinalizowalo się podpisaniem 11-stu umów. A w Polsce ile ich podpisano? Może ktoś wie? Szwecja nie będzie miała waluty euro przynajmniej do roku 2015. A skąd to wiem? Z radia. Dzisiaj usłyszałam, że zaprojektowano nowe banknoty szwedzkich koron, które będą emitowane właśnie w 2015 roku, więc wyciągnęłam wniosek, że euro nie zastąpi koron do tego czasu. No i takimi oto wieściami żyję. Nuuuuuuda!!! W gadających programach radiowych, to albo ględzą o chorobach, albo o potwornościach w Syrii czy w krajach afrykańskich czy o finansach i podatkach. Jutro rano jadę na przegląd mojego samochodu. Mam nadzieję, że żadnych niespodzianek tym razem nie będzie. Samochód jest brudny od zewnątrz, ze śladami kociach łap na masce, przedniej szybie i dachu. Chyba te ślady nie powinny mieć żadnego wpływu na ocenę mojego auta? Nie wiem, co mi dolega, ale chodzę jakaś zmartwiona i wcale nie jest mi do śmiechu. Jestem znużona, zmęczona (stara śpiewka), chora. Krotko mówiąc nie jestem w tej chwili dobrym towarzystwem. Poczekam na zmianę nastroju. Pa! Idę sobie teraz pochorować w spokoju.  

piątek, 20 kwietnia 2012

SMHI ostrzega!!!

Coś okropnego! Jest ciągle zimno, a szwedzkie biuro meteorologiczne (SMHI) wręcz straszy obywateli jakąś pogodową hekatombą nadciągającą w dodatku z Polski! Piszą o tym nawet na pierwszych stronach gazet. Do tej pory szaleństwa pogodowe, czy to ekstremalne mrozy, czy upały, zawsze nadciągały z Rosji, a tu proszę, tym razem z mojej Polski.
Proszę oto dowód:
"SMHI ostrzega przed polską chaotyczną pogodą"


Z tym, że kaos - chaos oznacza w tym kontekście coś strasznego, wręcz przerażającego. Ma według tej prognozy spaść aż 10 cm śniegu, takiego bardzo mokrego i bardzo śliskiego. Pod słowami "Kaos -vädret" napisane jest zalecenie Trafikverket: Lämna bilen hemma, czyli "zostaw samochód w domu". Postępuję wedle zaleceń - siedzę w domu, a samochód zostawiłam pod domem. Ronny jednak na przekór tym zaleceniom właśnie jest w tej chwili w drodze do Sundsvall, a za chwilę będzie wracał do Umeå. Mam nadzieję, że rano dotrze do domu szczęśliwie. W końcu ma polską żonę, więc "polska" pogoda go nie przestraszy. Jest zahartowany. Gdy on w ten "chaos" wyjeżdżał, to ja z dziewczynami obłożyłyśmy się ciasteczkami, coca - colą, kawą dla mnie, rozłożyłyśmy się na sofach w salonie i oglądałyśmy amerykański film Służące. Powieść jest bardzo dobra i film właściwie sprostał zadaniu - też dobry i wzruszający. Za chwilę powedruję do łóżka, bo jestem piekielnie zmęczona, sama nawet nie wiem czym. W tej Barcelonie mogłam całymi dniami zwiedzać miasto, w dodatku w niewygodnych butach, aż w łydkach, udach, a nawet kolanach robiły mi się zakwasy, a wieczorami z ochotą i werwą robiliśmy obiado-kolację, fizyczne zmęczenie gdzieś ulatniało się. Tu w domu wystarczy, ze przejade się tylko do miasta i z powrotem, a już nie mam na nic siły. Nie tylko, że nie mam siły, ale po przekroczeniu progu domu robię się potwornie senna. Szybko robię obiad, a potem normalnie kładę się na godzinę. Dziwne to. Czy ja cierpię na jakiś syndrom domu, czy co?

wtorek, 17 kwietnia 2012

Comeback do rzeczywistości

No, to jestem w domu. Skoczyła się barcelońska przygoda. Wróciłam do ukochanej zimy, co prawda wczoraj świeciło słońce przy całych plus 5 stopniach, ale za to  powiewało radośnie arktycznym, nazwijmy to - wiaterkiem. Dzisiaj dla odmiany jest szaro - buro i dla rozrywki zdrowo sypie śnieg. W drodze do domu myślałam o tym naszym Umeå, które za dwa lata będzie stolicą kultury. Nie wiem, mając wciąż przed oczami Barcelonę, jakim cudem uda się to naszemu prowicjonalnemu miastu. Umeå co najwyżej może by stolicą prowincji. Jak słowo daję, w chwili obecnej jest mi nawet trudno wyobrazić sobie je jako stolicę kultury. By miasto mogło zafundować sobie taką magiczną fontannę, podobną do tej z Placu Hiszpańskiego w Barcelonie, to trzeba by było wyburzyć cały rynek (centrum) Umeå. Gdy spacerowałam po przepięknych parkach Barcelony, to myślałam o tym naszym jedynym zwanym Gamlia i niestety wypada on blado. A Barcelona, no cóż, przepiękne miasto, bardzo przyjazne, gadatliwe. Gdy dojechałyśmy po południu do Barcelony, to przede wszystkim zwróciłam uwagę na zapach miasta. Miasto pachniało...świeżym praniem. Wieczorem, gdy siedziałam na tarasie czułam ten zapach jeszcze mocniej i intensywniej. Pranie wisiało na prawie wszystkich balkonach - wszędzie lekko powiewały w śródziemnomorskim powietrzu gacie, staniki, pościel,  ręczniki. Bardzo mi się podobało to, co jest niestosowne w Niemczech czy nawet tu w Szwecji - to wiszące publicznie pranie. Zauważyłam pewną zależność religijną - to co niestosowne w krajach protestanckich, jest stosowne w krajach katolickich. Protestanci tak protestowali, że nawet ten protest zamanifestował się w sposobie wieszania prania. Miejscy protestanci ukrywają swoje, a katolicy dumnie wywieszają na widoku. Dachy zwieńczone są lasem anten satelitarnych. Co tam z tym kryzysem w Hiszpanii, to nie wiem. Ja go nie spotkałam. Turystów było takie mrowie, ze już oni sami swoim pobytem powinni wydźwignąć kraj znad przepaści finansowej. Polecam sangrię, teraz będę sama robić sobie taki napój. W ciągu tygodnia wszystko, co należy do top 10. La Rambla 2 razy, park Guell zaprojektowany przez Gaudiego, domy jego autorstwa Casa Batllo i La Pedrera. Rrazem z rodzicami chodziłam po surrealistycznym dachu La Pedrera (15 €), obeszliśmy najstarszą dzielnicę Barri Gotic (2 razy), El Raval i La Ribera. W części Barri Gotic weszliśmy do najstarszej katedry Barcelony. Niestety za wejście trzeba płacić (6 € od osoby), co uważam za wysoce nieprzyzwoite. Chociaż, gdy popatrzyłam na czarny od zacieków strop, to mam nadzieję, że te pieniądze pójdą na renowację. Piękny gotyk, ale bardzo mroczny. Za to w wirydarzu katedry wśród bujnej roslinności i szemrzącej fontanny spaceruje 13 gęsi. Symbolizują one wiek Eulalii, ktora jest patronką Barcelony i ktora zginęła męczeńską śmiercią w wieku 13 lat. Sagrada Familia buduje się w dalszym ciągu, dlatego entrada do niej kosztuje 16 €, dla emerytów kilka euro taniej. Zajrzeliśmy również do przepięknej gotyckiej katedry Santa Maria del Mar (za darmo!?) opisanej w powieści Ildefonso Falcones'a Katedra. Odbyam spacery po trzech parkach: Joan'a Maragall, Joan'a Miró och Ciutadella. Jeden piękniejszy od drugiego. Zakupy zrobiłam w arenie, w której kiedyś odbywały się corridy, a dzisiaj jest tam galeria handlowa, wewnątrz taka sama jak Galeria Bałtycka w Gdańsku, na Placu Hiszpańskim z olbrzymim pasażem prowadzącym na hiszpańskie schody aż do Palau Nacional i ozdobionym magiczną fontanną, a właściwie fontannami. To fontannowe zjawiskowe widowisko po prostu trzeba zobaczyć. My mieszkaliśmy w dzielnicy Montjuic, niedaleko Placu Hiszpańskiego, czyli niedaleko fontanny. Kolejką linową przejechaliśmy się oglądać mega twierdzę - castell (uważam, że ta twierdza to strata czasu, ale przynajmniej zobaczyłam morze z lotu ptaka). Byłam w muzeum Picasso, jeździliśmy autobusami i metrem. Metro łatwe w obsłudze i bardzo szybkie, jego jedynym minusem jest to, że miasta nie widać. Zobaczyłam obiekty olimpijskie, bo w końcu w 1992 Barcelona była gospodynią olimpiady sportowej. Koniec na dzisiaj, bo muszę wyjść z pieskiem i odśnieżyć trochę. Pa!


Ronny odśnieża, podczas gdy ja piszę ten post

dzisiaj rano po nocnej śnieżycy

dzisiaj rano przed wyjściem do pracy

kilka dni temu lód oglądałam w takiej formie w olbrzymiej hali targowej




a tu na Placu Hiszpańskim znajdują się magiczne fontanny zaprojektowane przez Carles Biugas na światową wystawę w 1929 roku

za chwilę zacznie się pokaz dźwięku i światła 





mój kolejny szczyt, tym razem zdobyłam (wjechałam windą) dach La Pedrera (kamieniełomu) autorstwa Gaudiego. Tu stoję w towarzystwie strażnika dachu


fasada La Pedrera

Moja rodzinka - brat, córka, mama i tata na Placu Hiszpańskim

Strop La Sagrady


detale na fasadzie La Sagrada Familia
    

piątek, 13 kwietnia 2012

Na barcelońskim bruku

Resztkami sił piję wino stworzone w Katalonii - białe półsłodkie i usiłuję dojść do siebie po intensywnych ostatnich dwóch dniach. Jedno wiem na pewno, że do zwiedzania takiego molocha jakim jest Barcelona potrzebne są końskie siły i kondycja Herkulesa. Nogi odpadają mi od reszty ciała, a reszta ciała z kolei daje znać o mięśniach, o ktorych istnieniu nie miałam pojęcia. Niedaleko domu, w którym mieszkam znajduje się sklep z różnymi przyrządami dla słabowitych i inwalidów oraz zdrowotnymi butami Scholla. Przyrządy jeszcze zostawię w spokoju, ale nie wiem, czy butów Scholl sobie nie sprawię, bo już nie wiem, co mam wkładać na stopy, by przetrwać dzień jako Jaś Wędrowniczek.Chociaż o ile się nie mylę Jaś mimo, że był szewczykiem w połatanych butach, to nie narzekał na niedogodności podczas wędrowania. Moja mama i ja, tylko my tak człapiemy ulicami Barcelony jak  dwie kulawe Mańki, bo reszta naszego towarzystwa dziarsko posuwa do przodu. Wczoraj dzień spędziliśmy w parku Guell, tym zaprojektowanym dla mieszkańców Barcelony przez Gaudiego. Park jest bajkowy, zielony, a miejscami już nawet kwiecisty, a tłumy takie, że o spokoju na łonie natury raczej można zapomnieć. Chociaż wśród zgiełku można było usłyszeć skrzek latających nad głowami zielonych i niebieskich papug, ktore przelatywały z palmy na palmę. W parku szło się prawie ciągle pod górę. Gdy siadłam na ławce, to już myślałam, że nie wstanę. Moje buty spokojnie mogę okreslić mianem butów hiszpańskich. To właśnie Hiszpanie wymyślili specjalny but jako wyrafinowane narzędzie tortur. W końcu Paulina wyjęła z torby swoje klapki - japonki. Na szczęście wzięła je z sobą i dzięki nim mogłam zwiedzić katedrę la Sagrada Familia. Kolejka do kas była "długa, kręta i cętkowana" jak róg Wojskiego. Na szczęście szybko się poruszała. Przy akompaniamencie młotów pneumatycznych i wiertarek weszłyśmy do chłodnego, kolosalnego i tęczowego wnętrza katedry. Katedra jest monumentalna i sięgająca nieba, ale wewnątrz jest jasno, a nie mroczno jak w gotyckich kosciołach. Tam czuło się jakąś lekkość, a powietrze przybierało akwarelowe barwy dzięki witrażom o tęczowych barwach. Bajka, po prostu bajka. Wrażenie robi niesamowite, a człowiek czuje sie jak mrówka. Secesja Gaudiego to fantazyjna roslinność, płynność linii, pofalowania, żadnych kantów i ostrych kątów, dziwne stwory to główny atut i znak  stylu Gaudiego.  Katedra jest w ciągłej budowie, według planów ma być wykończona w 2022 czy 24 roku. No zobaczymy, czy będzie to dla mnie okazją, by ponownie wpaść do Barcelony. Teraz przerywam pisaninę, bo ledwo na oczy widzę. Pa!
ja w kawiarni przy molo nad morzem
wjazd do parku Guell

planowanie dnia jutrzejszego

przygotowanie do śniadania na naszym tarasie

fantazyjne balkony








balkon Gaudiego w jego domu w parku Guell
Paulina ozdobą parku Guell


 
a takie zdanie mają o turystach niektórzy barcelończycy

wtorek, 10 kwietnia 2012

La Rambla i converse

La Rambla
Śniadanie na tarasie - było zimno, a obiecane słońce nie dawało znaku życia. Śniadanie za to smaczne - polska kiełbasa, polski chleb, polskie masło, szwedzki ser żółty. Ubrałam się następująco: cienkie rajstopy, dżinsy, podkoszulek, sweter z dziurami i z długim rękawem, do tego bluza z kapturem i też długim rękawem, a na stopach buty sportowe, białe marki converse (nowe). No i tak wystrojona udałam się z resztą rodziny na promenadę sławną Ramblą. Z każdym krokiem wzrastała temperatura powietrza. Rambla to jak deptak w Sopocie lub Krupówki w Zakopcu. Wielojęzyczny tłum przelewał się w jedną i drugą stronę. Ciasnota nie z tej ziemi. Siedzieli tam artyści malujący karykatury, artysta od sprayu (chyba ten sam, co w Sopocie, bo obrazki wysprayowane były dokładnie takie same), z tą różnicą, że jego dzieła kosztują na Rambli 10 euro, a w Sopocie 10 złotych (chyba), ale na pewno mniej niż 10 euro. Co parę metrów stali jacyś faceci z okropnymi piszczałkami, tez na sprzedaż, zapewne to jakiś hit Rambli roku 2012 i co obok takiego dziada się przeszło, to piszczał na tej piszczałce prosto w ucho. W tym tłumie i w tym upale już myślałam, że przyfanzolę takiemu z piszczałką w łeb moją torbą. Gdy doszliśmy do Krzysztofa Kolumba, poczułam obtarcie na stopie, gdy poszliśmy na molo, but sportowy dał sie znowu we znaki - drugie obtarcie. Obydwa dotyczyły lewej stopy. Jeszcze pół godziny chodzenia i teraz dla równowagi zaczęła mnie obcierać prawa stopa. Usiedliśmy w kawiarni nad samym morzem. Morze pachniało morzem, tak samo jak nasz Bałtyk, tylko kolor miało inny - niebieski. Wypiłam capuccino, mężczyźni piwo, a reszta kobiet - moja mama i moja córka wino, słońce chyba z upału rozum straciło, a za chwilę chyba i ja myślałam , że stracę z powodu obcierających mnie cholernych conversów i tej ilości łachów, w ktore się przyoblekłam. Szalikiem, który miałam na szyi owinęłam głowę, w ramach ozdoby, a nie ochrony przed słońcem. Paulina pstryknęła mi zdjęcie nawet, bym mogła się sobie przyjrzeć. Poszłam do kawiarnianej toalety i zaczęłam się rozbierać. Zdjęłam rajstopy, czym jeszcze gorzej przsłużyłam się moim stopom, bo teraz to już były gołe w tych szatańskich buciorach i zdjęłam podkoszulek. Wracając Ramblą z powrotem złapał nas deszcz. Do domu pojechaliśmy metrem, bo ja już nie mogłam właściwie chodzić. Teraz, gdy to piszę panuje noc, mój brat ogląda jakiś mecz - Barcelona z kimś tam, a za oknem szaleje  huragan. Wieczorem w butach na koturnie poszłam z  Mariuszem i Pauliną oglądać magiczne fontanny. Oczywiście jak na złość dzisiaj te fontanny nie działały. Za to wdrapaliśmy się ruchomymi schodami na Hiszpańskie Schody. Jak to dobrze, że oprócz zwykłych schodów są te ruchome. Stwierdziłam, że dobrze by było, gdyby też tak trotuary były ruchome. Może nie wszystkie, ale przynajmniej te, po których kręcą się turyści, by dotrzeć do tych wszystkich atrakcji. Jutro pojedziemy do Parku Guel, no i do Sagrada Familia, może również zaliczymy Barri Gotic. Zdjęcia z dzisiaj dołączę jutro, bo teraz idę spać. Dobranoc.

Barcelona

Hola!
Składam wszystkim poświąteczne życzenia, mam nadzieję, że minęły smacznie, zdrowo i w pogodnym nastroju. "Ja spędziłem, a to ja brat Joanny Mariusz . Wykorzystuję moment, bo Asia przygotowuje śniadanie".

No, proszę na chwilę odeszłam od laptopa, a już mój brat dorwał się do niego. Tak, tak jestem w Bracelonie! Mamy tu mały zjazd rodzinny. Wczoraj przyleciałyśmy z Pauliną około 16, a moi rodzice i brat dotarli tu do nas około 22-iej. W Szwecji odrobiłam święta w niedzielę, a wczoraj drugi dzień świąt w podróży i w Barcelonie. W domu Wielki Tydzień był naprawdę wielki. Nie miałam czasu, bo wiadomo - zakupy, gotowanie, sprzątanie, no i pakowanie. W sobotę wieczorem byliśmy na rodzinnym, świątecznym obiedzie u siostry Ronnego, czyli po sądziedzku. Było nas tak dużo, że obiad spożywaliśmy w garażu, bo ten ich letni dom nie pomieściłby takiej ilości gości. Obiad przesmaczny, wypieków od zatrzęsienia, już nie pamiętam kiedy tak dużo jadłam i to aż do momentu, w którym nawet już nie mogłam patrzeć na następnego torta, chociaż był z malinami, bo aż niedobrze się robiło. Renee za to uroniła parę łez przed moim wyjazdem, bo nagle przypomniała sobie, że bardzo mnie kocha i nie wie, jak wytrzyma beze mnie ten tydzień. Zrobiłam zakupy żywieniowe na cały tydzień, przepisy - jak gotować ryż, zrobić lasagne inne instrukcje dotyczące poruszania się w kuchni przykleiłam do lodówki, więc powinni przeżyć. A my z Pauliną już wczoraj obeszłyśmy kawalek Barcelony, bo kręciłyśmy się po tej długiej ulicy, w poszukiwaniu naszego mieszkania, które na tydzień wynajęłyśmy. Zapytywani Hiszpanie, odpowiadali nam po hiszpańsku i rękami. Za chwilę wybieramy się na zwiedzanie, zatem kończę, bo tu wiecie Gaudi czeka.

to ja na tarasie mojego chwilowego nowego domostwa

czwartek, 5 kwietnia 2012

Świąteczne dylematy

Święta za pasem. Od jutra mam wolne, zresztą cała Szwecja ma wolne. Jednak cała Szwecja wraca do roboty we wtorek, a ja nie. Mam urlop przez cały następny tydzień! Porządki zaczęła Renee. Dobrała się do lodówki. Jeszcze wczoraj lodówka była wypełniona po brzegi, głównie resztkami obiadów z ostatniego tygodnia, a nawet sprzed dwóch oraz nieprawdopodobną ilością słoików z zawartością typu varia. Dzisiaj lodówka świeci pustkami czyli jest jak najbardziej postna. Renee przeszła przez nią jak tornado, no i dzisiaj nie zrobiłam przez to obiadu, bo kompletnie nie wiedziałam, co mam, a czego nie mam. Teraz już wiem, że jutro muszę zrobić megazakupy. Nawet nie wiem od czego zacząć. Nie mam jakoś pomysłów na dania świąteczne. Na pewno na stole nie znajdzie się tysiąc przeróżnych potraw, bo aż tak głodni nie jesteśmy. Jutro przed wyjazdem na zakupy przestudiuję piramidę żywieniową. Zawsze zapominam, jakie produkt są na jej szczycie, a jakie na samym dole. Wydaje mi się, że dotychczas jedliśmy na odwrót, czyli najwięcej tego, co znajduje się na samym wierzchołku, a czego powinno się jeść najmniej. Oczywiście żartuję, bo ja juz dobrze wiem, co znajduje się na samym wierzchołku, ale nie wszyscy w mojej rodzinie to wiedzą. Piramidy kojarzą im sie z Egiptem, a nie z jedzeniem. Będzie dużo sałatek, a mało mięsa. Nie bęzie zadnego obżarstwa, bo w czasie kryzysu, to nawet nie wypada. Poza tym mam nadzieję, że ktoś z rodziny Ronnego zaprosi nas na obiad, bo ja normalnie nie wiem, co mam ugotować. Straciłam apetyt i nie mam łaknienia na moje własne jedzenie. Usiłuję stworzyć jakieś smaczne menu i na mojej liście znajduje się jedynie...sernik. Ja mogłabym spokojnie przejść przez święta na samym serniku, ale nie wiem, czy inni też. Poza tym upiekę ciasto z kremem czekoladowym. Do kremu od 20 lat używałam śmietany, takiej mocnej - 38%. Do sosów też taką wlewałam, a Ronny chyba zapomniał, że drzwi do raju są wąskie i istnieje duże ryzyko, że się w nich kiedyś po prostu nie zmieści. No i dzięki Paulinie dowiedziałam się o istnieniu śmietany sojowej. Śmietana ta jest biała, kremowa, smakuje zupełnie jak ta od krowy, a ma tylko 3% tłuszczu. Bardzo ucieszyłam się z powodu tej śmietany i już innej nie kupuję. Czekolada to z kolei inna sprawa - gorzka zresztą. Właśnie w tv leci dokument "Czekolada - gorzka prawda" z 2010 roku, nakęcony przez Brytyjczyków. Większość ziarna kakaowego pochodzi z Afryki Zachodniej, głownie z Wybrzeża Kości Słoniowej i Ghany. By zmniejszyć koszty pozyskiwania ziaren zatrudnia się do pracy dzieci porwane w sąsiednich krajach. Ręce opadają. XXI wiek, a niewolnictwo kwitnie. Jak temu przeciwdziałać? Kupować należy tylko czekolady i kakao z certyfikatem FAIR TRADE,  te produkty są droższe, ale za to można je z czystym sumieniem przełknąć. W programie wyprodukowano czekoladę i na opakowaniu opisano, że czekolada powstała z pracy dzieci, następnie zatrzymywano ludzi na ulicy i pytano, czy chcą kupić tę czekoladę. Wszyscy byli oburzeni. Czy za naszą czekoladę płacimy uczciwą cenę? Czy jesteśmy gotowi płacić wyższą cenę, by te dzieci mogły pójść do szkoły zamiast do niewolniczej pracy z dala od swoich rodzin? Czy chcemy zapłacić drożej zapewniając w ten sposób podniesienie standardu życia tych biednych ludzi, którzy nawet nie posiadają butów? Może warto pomyśleć o tym na serio, Wielkanoc to odpowiedni moment. 

tak wygląda przedświąteczna lodówka, ale za to mam dużo jajek
               

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Jävlar!

Jävlar!!! Kto zamówił taką cholerną pogodę? A już tak dobrze zapowiadało się, śnieg się kurczył, słońce świeciło nawet grzało, a powietrze zalatywało wiosną. No i to wszystko diabli wzięli. Śniegu dzisiaj nawaliło tyle, że Ronny wsiadł na traktor i zaczął odśnieżać. Jeszcze wczoraj było w marcu jak w garncu, a od dzisiaj stara śpiewka typu kwiecień - plecień wciąż przeplata trochę zimy, trochę lata. W końcu ten marzec i kwiecień, to w rezultacie jedno i to samo. Już nie wiem, czym i jak uprzyjemniać sobie życie. Poza tym czuję coś jakby opuściło mnie szczęście do ludzi. Dzisiaj aż dwa razy czułam brak przyjemności podczas konwersacji. Nieczęsto natykam się na rodaków. A gdy się natknę, to dosyć przyjemnie czas płynie na kawiarnianych rozmówkach. Dzisiaj miałam nieszczęsne szczęście brać udział w dwu natarczywych rozmowach. Pierwsza odbyła się w mieście podczas spożywania kawy i ciasteczek. No i nie daj Boże zacząć rozmawiać z kimś kto wie wszystko, ba, nie tylko, że wszystko, ale również najlepiej. Właściwie to nie jest rozmowa, tylko atak byka, który tylko naciera i podchodzi ofiarę z każdej strony, by tylko znaleźć okazję, żeby wbić ją na swoje rogi i przyszpilić do ściany. Byk poza tym podnieca się z każdym następnym wypowiedzianym przez siebie zdaniem, para z nozdrzy bucha, a byk nakręca się jeszcze bardziej i żąda posłuchu. Cóż było robić? Słuchać się nie dało, gadać już od dawna odechciało, zatem wstałam od stołu i przypomniałam jedynie, że mialo być miło, a tak jakoś agresywnie się zrobiło. Temat rozmowy spłyciłam i obróciłam w żart, oczywiście trochę ironiczny, no ale taka już jestem. Druga niby-rozmowa to telefoniczna z koleżanką. Ona też wszystko wie i ma zdanie, bardzo długie zresztą i dosyć nużące i jakieś takie natrętne i imperatywne. Telefon zaczął pipczeć, co oznaczało, że znajduje się w stanie agonalnym, jeszcze tylko kilka słów koleżanki i rozmowa urwała się w połowie jej słowa, bo  nareszcie wyzionął ducha. Nie wiem, co ludziom dolega. Może ta zimowa wiosna? Na mnie tak jednak te humory klimatyczne nie działają, bym z zacietrzewieniem przypierała ludzi do muru i zmuszała ich do słuchania mnie, bo JA mam rację. Przede wszystkim, to ja mam w nosie, by komukolwiek udawadniać moją rację. Lubię wymieniać się ideami, refleksjami, spostrzeżeniami, bez narzucania swojego zdania, jako jedynej prawdy objawionej. Cieszę się, że mieszkam w lesie i nie muszę ludzi oglądać, ani ich słuchać. Dosyć mam pojedynków na słowa i licytacji przypominających jakością "dyskusje" na forach internetowych. Niech inni mają rację, a ja chcę mieć święty spokój.

PS. W TV usłyszałam, że tortury - słowo wiejące grozą zastąpiono wyrażeniem wręcz pieszczotliwym  - wzmocnione przesłuchanie.