wtorek, 24 lipca 2012

Kierunek plaża!

Obudziłam się po szóstej, za oknem panowała cisza, a słońce obwieściło, że dzisiaj będzie upał. No i żar zaczyna lać się z nieba. Jeszcze tylko wypiję kawę, zjem świeże bułeczki i lecę na plażę! Biedni ci, którzy dzielą swój urlop na kawałki. Gdy ktoś wziął tylko tydzień, bądź dwa tygodnie urlopu i wczoraj wrócił do roboty, to wiem, że w ogóle nie wypoczął, bo ciężko wypoczywać, gdy ciągle leje deszcz. Jak to jeden wczasowicz w TV uskarżał się na swój beznadziejny urlop - "ile to w końcu można w barze siedzieć?" Biorąc kilka tygodni urlopu za jednym zamachem można w końcu doczekać się upalnego lata.
Wczoraj chodziłam po starym Gdańsku. Mariacka, Długi Targ i boczne uliczki wszystko na swoim miejscu. Zajrzałam również na podwórka mieszczące się na tyłach kamienic. No i tam również wszystko było na swoim miejscu. Olbrzymie kałuże - oceany, rozbebeszone śmietniki centralnie ustawione na takim kwadratowym podwórku i tysiące kotów. Na podwórko pamiętające chyba czasy ostatniej wojny światowej śmiałkowie wjeżdżają swoimi autami przez bramy między kamienicami, po asfalcie, którego obecność można stwierdzić po jego resztkach. Jednym słowem fasady eleganckie, odpicowane i odpucowane, a na tyłach ten sam historyczny syf porastający najdziwniejszymi okazami chwastów. Tak sentymentalnie się zrobiło i powiało romantyką zamierzchłych czasów. Dowiedziałam się tak przy okazji, że polskie koty Niemcy wywożą do siebie, bo u nich ich brak, ponieważ wszystkie tam kastrują. A wiadomo, że gdy kota nie ma, to myszy harcują.  Zatem polski zawadiacki kot jest wykorzystywany do walki  z niemiecką myszą. Mój spacer został nagle zakłócony przez inwazję jakichś latających...mrówek. Obok chmar Francuzów i Rosjan pojawiły się jeszcze większe chmary tych latających insektów. Trzeba było mieć i oczy i gębę zamkniętą, by nie połknąć tego świństwa. Uważam, że Niesiołowski powinien zająć się tym owadzim problemem, który skutecznie może wystraszyć wszystkich turystów i tych polskich i tych cudzoziemskich. A teraz lecę! Pa! Kilka zdjęć z wczoraj wrzucę tu na stronę wieczorem:)

piątek, 20 lipca 2012

Flaneryzm w Sopocie

Pogoda jaka jest każdy wie. Gdy zaczyna padać, to już tak widowiskowo. Najpierw zaczyna mżyć, a za chwilę mżawka przechodzi w siklawę. Mżawki ostrzegają i dają czas na znalezienie schronienia gdzieś pod dachem. I choć burza huczy wokół nas, to ja nie przejmuję się tym, tylko wychodzę z domu. Moim obecnym zainteresowaniem jest flaneryzm. Flaneryzm pochodzi od francuskiego flâner czyli włóczyć się; wałęsać się. Flaneryzm to styl życia, który zresztą bardzo mi odpowiada. Narodził się w Paryżu w XIX wieku. Spacerowanie bez celu, oglądanie wystaw, ludzi, wtopienie się w tłum i czerpanie przyjemności z podglądania przepływającego życia to jest według mnie wyśmienity sposób na zresetowanie mózgu, odprężenie, relaks dla ciała i duszy. W chwilach wolnych od flaneryzmu czytam powieść Niedziela nad Sekwaną. Renoir i Śniadanie wioślarzy. Susan Vreeland. Tytuł mówi sam za siebie. Na prawie sześciuset stronach opisane są okoliczności, w których powstawał ten słynny obraz Renoira. W powieści sportretowane są postaci, które pozowały mu do tego obrazu - ich życie, kim były, z czego żyły, a samo czytanie tej powieści to właściwie taki duchowy flaneryzm. Zresztą pojęcie flaneryzmu jest dobrze w niej zaprezentowane. Paryż Paryżem, a ja tu chcę pokazać kilka moich impresji z mojej włóczęgi po sławnym kurorcie Sopocie. Voila!






a ten pejzaż sama "namalowałam", niezły co?






złota rybka, która zamieniła się na własne życzenie w krokodyla

plażowy folklor


zapewne Jaś i Małgosia













sopocka secesja

zaczęło się od mżawki

środa, 18 lipca 2012

Jedz, czytaj i bumeluj

Jedz, czytaj i bumeluj - to słowa klucze mojego urlopowania. Serniczki (przeróżnych rodzajów i gatunków), kanapeczki z małosolnym ogóreczkiem i kiełbaską polską pieczoną, kapusta z białą kiełbasą, kotleciki schabowe, kurczaczki z piekarnika, twarożki, herbata z rumem, kawa z mlekiem, pączki, wina białe i czerwone, gwałtowne ulewy, chwilami porywiste wiatry, a nawet chwilami prażące słońce to są ingrediencje wchodzące w skład dalszego ciągu mojego urlopu, który obecnie spędzam w Polsce. Wakacje upływają mi pod znakiem megalenistwa i w bardzo zwolnionym tempie. Przesiedziałam w sumie kilka godzin w Empiku, zaopatrzyłam się w książki i różnej maści prasę - od mody i urody po politykę. Czytam jednak książki, które moja mama wypożyczyła w bibliotece. W ramach urody kupiłam różne balsamy, maseczki i inne cudactwa, którymi bawię się w domowe SPA. W ostatniej "Claudii" na okładce wielkimi literami widnieje napis - "Będzie się działo! NIEZAPOMNIANE LATO W POLSCE". No i dzieje się - ulewy takie gęste, piękne i pionowe, burze i od czasu do czasu jakieś trąby przelecą, które jak na razie omijają Trójmiasto, ale kto to wie, gdzie zatrąbi następnym razem. Po opuszczeniu wyspy rozdzieliłam się z rodziną, oni pojechali na północ, a ja z rodzicami na południe. Zatrzymaliśmy się na wcześniej internetowo zarezerwowanym campingu w  Nynäshamn. Jest to camping leżący nad morzem. Znajdują się na nim dosyć duże domki (wielopokojowe i z kuchnią), miejsce na przyczepy campingowe i campery, hostel oraz małe budy, bo inaczej tego nazwać nie mogę. Budy ustawione były pod starymi dębami. Może romantycznie to brzmi, ale z romantyką nie miało to jednak nic wspólnego. W budzie znajdowały się cztery prycze, jedno okno, kuchenka elektryczna z jednym palnikiem, malutka lodóweczka, w której się chyba tylko jajka mogły zmieścić. Pod tymi dębami, było mroczno i wilgotno, zatem ta drewniana buda śmierdziała stęchlizną, czy jakimś piwnicznym odorem. Na wyposażeniu oprócz wyżej wymienionych rekwizytów  nie było nic, ani garnka, ani czajnika, ani nawet złamanego widelca. Budy były okropne i pewnie dlatego zostały umiejscowione jakby na zewnątrz tego właściwego campingu, który na dodatek został otoczony metalowym płotem. Czyli my zostawaliśmy przed płotem. Do łaźni, czy kuchni campingowej musieliśmy latać naokoło ogrodzenia (tata wyliczył, że do kibla było 350 kroków!) albo przełazić przez płot, na którym zresztą wisiała tabliczka pozwalająca tylko gościom campingu to robić.Budy te żyły chyba w symbiozie z naturą, bo ich dachy porośnięte były mchem i paprocią. W nocy, czy nad ranem (sama widziałam) chłopy zamieszkujące sąsiadujące budy z naszą sikali za budami, bo który by tam leciał do odległego kibelka. Ja mialam ochotę nie tylko nasikać, ale nawet zrobić coś więcej przed wejściem do recepcji, która znajdowała się bliżej nas niż te kibelki. W recepcji zostaliśmy zaopatrzeni w kod do drzwi łaźni i toalet. Musiałam go sobie wklepać w komórkę, bo gdy pierwszy raz doszłam do upragnionego kibla, to zapomniałam kod. No i wtedy zrodziła się we mnie chęć zemsty, by narobić im demonstracyjnie przed recepcją. Nikomu nie polecam tych bud. To oni powinni płacić turystom za to, że chcą w nich mieszkać, a nie jeszcze zarabiać pieniądze na czymś, co nadaje się do rozbiórki. Nie jestem pewna, czy te dachy nie były kryte eternitem. No nic, po powrocie do domu zabiorę się za to i zrobię im "reklamę" na facebooku i gdzie się tylko da o warunkach panujących na tym campingu. W PRLu domki były schludniejsze. Nie mogłam w tej budzie zasnąć. Siedziałam z laptopem na pryczy i oglądałam filmy na SVTplay. Może te warunki wydawały mi się takie okropne, bo wyjechałam właśnie ze starej przestronnej willi, z nowoczesnym, funkcjonalnym, estetycznym wyposażeniem, no i zderzyłam się z takim kontrastem egzystencjalnym. Już nie dziwię się bogaczom, którzy po utraceniu fortuny popełniali samobójstwa. Niczym pariasi sterczeliśmy zza płotem patrząc na bogatych Norwegów, którzy przywlekli się do Szwecji na urlop chyba z całym swoim dobytkiem. Ich przyczepy otoczone były malutkimi płotkami, takimi kilka centymetrów nad ziemią, wejścia i okna przyozdobione kwiatami doniczkowymi, a do każdej przyczepy czy campera przymocowane sterczały anteny satelitarne. Z ulgą opuściliśmy Nynäshamn. Stamtąd odpływa codziennie prom do Gdańska. Wjechaliśmy na "Scandinavię", a kabina z własną łazienką wydała się ekskluzywnym pomieszczeniem. Za chwilę zaczyna się film, ktory mam zamiar obejrzeć. Zatem "na zdrowie" - tu wzoszę mój kieliszek napełniony Duszą Mnicha i dobranoc.         







  

środa, 4 lipca 2012

Wielka laba - fotorelacja

A oto obiecana fotorelacja:
Sundsvall. Hotel. Renee je śniadanie. My zresztą też jedliśmy.

Vaxholm. Stąd odpływają wszystkie statki do różnych wysp. Gdy przyjechaliśmy było upalnie, a my nie mogliśmy znaleźć parkingu na cały tydzień.  W oczekiwaniu na resztę rodziny poszliśmy na pizzę.

Archipelag. Własnie odpływamy od jakiejś wyspy.

Archipelag

Archipelag

Archipelag. Niebo dramatycznie zachmurzyło się, ale było i tak bardzo gorąco.

Archipelag

I kolejna wyspa archipelagu. Do naszej wyspy płynęliśmy 2 godziny.

Poniedziałek ok.godziny 21 - szej, siedzimy w końcu w naszej kuchni i jemy kolację.

Wtorek rano. Nasz dom z tarasem z widokiem na zatokę.

droga do naszego domu

zatoka przed domem

nasz pomost, kajak i...jezioro, po drugiej stronie domu

sauna

sauna, a w tle nasz dom

dno jeziora tuż przy naszym pomście

Renee i Paulina

Pierwsza złowiona przez Mikaela rybka

polskie akcenty

buty Natty i Renee. Ronny stwierdził, że archpelag pomylił im sie z wielkim miastem.

Środa. Upał. Mikael łowi, a moi rodzice i Paulina rżną w karty.

Czas na zakupy. Wsiedliśmy na łódkę i płyniemy do jedynego sklepu na wyspie.

Przystanek "sklep". Łódź, którą mamy do dyspozycji już zaparkowana, a na pomoście Paulina.

Takimi oto "furami" przypływają ludziska do sklepu i też jedynej knajpy "Svartsö krog"

My też postanowiliśmy coś przekąsić w tej jedynej knajpce. Na zdjęciu Paulina, Mikael i jego brat (mieszka w Sztokholmie i wpadł tylko nas odwiedzić)

moja mama spaceruje po pomoście

wnętrze knajpki, puste, bo w ten upał wszyscy goście siedzieli na zewnątrz. Ściany obiweszone są, że tak powiem sztuką, ktorą w dodatku można kupić. Ci, ktorzy przyplynęli największą łodzią w tym samym czasie, co my kupili sobie obraz za 2700 koron.

ten collage kosztuje tylko 2700. Ronny, gdy zobaczył to zdjęcie, to spytal, czy to jakiś dzieciak z przedszkola namalował. Obraz, ktory kupili bogacze, byl w tym samym stylu. Na obrazie staly obok siebie 4 osoby - mama, tata i dwoje dzieci i trzymali się za ręce,a na gorze obrazu widniał napis "summer on the beach" 


Paulina zamówiła dla siebie i dziadków takie oto coś. Śledź smażony, a potem zalany zaprawą octową, śmietana, cebula, młode ziemniaki i położone to na strasznie twardym chlebie. Ja ten specjal juz kiedyś jadłam i nie jestem jego miłośniczką. Nazywam to śledź na desce. Ten chleb jest cienki i  twardy jak deska i w ogóle nie wiadomo jak to gryźć. A ja poza tym nie lubię śledzi w occie i już. 

Paulina i moi rodzice siedza pod sklepem. Svartsö to nazwa wyspy, a "lanthandel" oznacza wiejski sklep

Wieczór. Grill. Ronny, Natta, Renee i Dennis wrócili własnie z całodniowej wycieczki po Sztokholmie. Ronny stwierdzil, że ma dosyć Sztokholmu i nie ma nawet mowy, żeby tam znowu pojechał. Zwiedził Vasaskeppet, okręt Vasa z lat 1600, to co chciał już od lat obejrzeć, no i czuje się usatysfakcjonowany. 2,5 godziny płynęli do Sztokholmu, 2,5 - wracali i po powrocie orzekł, że dla niego już wystarczy. A 5 godzin na statku według niego, to już lekka przesada.