środa, 29 lutego 2012

Najważniejsze wydarzenie dnia

Podobno najważniejszym wydarzeniem dnia był mecz Polska - Portugalia. Obejrzałam i myślałam, że umrę z nudów. Zawiódł mnie wynik. Myślałam, że będzie 7 : 0 dla Portugalii. Tyle gadania o tym przystojniaku Ronaldo i co? I nic. Myślałam, że będzie bombardował polską bramkę z opaską na oczach, no i zawiodłam się. Najważniejsze, że stadion wytrzymał całe to zamieszanie. Schody się nie urwały, kibole nie zmietli go z powierzchni ziemi, a z drugiej strony czy to w dalszym ciągu jest sport? Stadion niczym Fort Knox - pilnie strzeżony, kibice kontrolowani jakby lecieli do USA, a nie po prostu tylko szli  na zwykły mecz. To przykre, że tak dzisiaj wygląda sport,w którym głównie chodzi o gigantyczne pieniądze i swoimi obrotami ustawia się obok przemysłu zbrojeniowego, trafficking i handlu narkotykami. Ile taki Ronaldo kosztował? Replika jego koszulki kosztuje 100 Euro, czy ktoś to w ogóle kupuje? Polskie przyśpiewki na Euro 2012, bardzo przykro jest mi to pisać, ale są beznadziejne!!! A ten remis? Może Portugalczycy nie chcieli się za bardzo eksploatować albo po prostu żal im się zrobiło Polaków, nie tylko zawodników, ale całego narodu - pierwszy mecz na dziewiczej murawie Stadionu Narodowego nie powinien skończyć sie klęską gospodarzy. Po tym meczu polska druzyna z miejsca 70 - siątego wskoczyła na miejsce 69. Zawsze coś. Stadion jest piękny, ale bardzo przepraszam warszawiaków, arena w Gdańsku jest piękniejsza. I to nie dlatego, że Gdańsk to moja miłość, tylko dlatego, że kocham bursztyny. Bursztynowa Komnata nie ma sobie równych i już! To jest po prostu arcydzieło!

Zimowa fotorelacja z mojego podwórka


A oto odpowiedź na pytanie czy u mnie jest jeszcze śnieg. Oceńcie sami. Zdjęcia zrobiłam dwa dni temu.
pod kuchennymi oknami

soplowe firanki

górski krajobraz na tarasie i trawniku 

ta mała górka po lewej stronie domku, to przykryty śniegiem samochód marki BMW

za domem


Co prawda dzisiaj aż 4 stopnie powyżej zera, jednak mój śnieg nie jest wrażliwy na słońce. W samochodzie słucham obecnie powieść szwedzkiej pisarki Marianne Fredriksson Simon och ekarna. Powieść jest piękna i poruszająca. Polecam ją Wam gorąco! Została przetłumaczona na polski i nosi tytuł Szymon.
A o czym jest ta wspaniała powieść, to możecie przeczytać tutaj. A teraz mam lunch i czas na kawę:)



niedziela, 26 lutego 2012

"Niech żyje, żyje nam!!!"

moje śniadanie
Sobota 25 lutego godzina 8.11 (rano)

Śpię błogo, przynajmniej tak mi się wydaje, bo ktoś wrzeszczy mi nad uchem: "wszystkiego najlepszego!" - otwieram oczy, nie wiem jeszcze na jakim świecie żyję, a tu nade mną sterczy Ronny w swoich odblaskowych roboczych ciuchach i trzyma  tacę. Dochodzi do mnie zapach kawy parujący z kubka. Oprzytomniałam i nagle zrozumiałam, że oto nadszedł najgorszy dzień w moim życiu. Mam urodziny!!! Już straciłam rachubę, które to z kolei. Na tacy obok kubka z kawą marcepanowy torcik. Ten tu na zdjęciu obok. Ronny wracając o 6.00 z pracy, w drodze do domu zatrzymał się w piekarnio - cukierni, załomotał w drzwi od zaplecza i poprosił piekarzy, by sprzedali mu coś tortowego, bo żona ma urodziny i nie może ot tak po prostu bez torta wejść do domu. Torty jeszcze nie całkiem były gotowe, za to te wypieki tak. Przyjęłam życzenia, posłuchałam opowieści o cukierni, a potem Ronny poszedł spać, a ja wstałam. Byłam sama. dziewczyny rozparcelowały się po koleżankach i u nich nocowały. Ronny co prawda miał je rano pozbierać do domu, ale żadna z nich nie odpowiadała na jego dzwonienie. Po prostu spały.

godzina 9.00
Narzuciłam na koszulę nocną kurtkę, ubrałam spodnie dresowe, walonki i poszłam z pieskiem na spacer.

godzina 9.27
Wstawiłam pranie.  Po torcie mdliło mnie, więc musiałam zjeść coś bardziej treściwego, ale coś mi nie wchodziło, bo jak można cokolwiek zjeść, gdy się żołądek zapchało słodkościami. Poszłam zatem do łóżka. W końcu mam urodziny - pomyślałam - więc mogę robić, co chcę. Zabrałam się za czytanie "Blaszanego bębenka" Grassa.  Zachciało mi się po prostu wskoczyć na chwilę do mojego ukochanego Danzig, czyli Gdańska. Po paru stronach stwierdziłam, że jestem niedospana. Wzięłam i zasnęłam. Zadzwonił telefon. Stękając wstałam. Rodzice zapragnęli złożyć mi życzenia. "Asiu kochana, wszystkiego najlepszego" - krzyknęła mama. "Chyba Cię nie obudziłam?" - zapytała. "Ależ skąd!"- odpowiedziałam przekonująco (chyba). Podziękowałam za życzenia i wróciłam do łóżka.

godzina 10.28
Obudził mnie telefon. Znowu zwlokłam się. Tym razem mojemu brat zachciało się życzyć mi szczęścia, a przy okazji zapytał, ile to ja już lat skończyłam, bo on jakoś nie pamięta. "Ja też nie pamiętam" - burknęłam. On jest taki dowcipny, bo jest młodszy ode mnie. I to powinno mu wystarczyć. No, to że jest młodszy. Po rozmowie włączyłam tv na "Kawę i herbatę". Zaciekawił mnie brodaty, dostojny, starszy facet w marynarce i sygnetem na małym palcu. "O! profesor jakiś, posłucham, co ma do powiedzenia". Facet zaskoczył mnie, bo nagle tą swoją upierścienioną ręką zaczął obmacywać rozkrojoną rybę i nic poza tym. Tylko macał, niczym jej nie posypał ani nie wytarzał w czymś. W rogu ekranu pojawiło się jego nazwisko - Gessler i "profesor" okazał się być, już sama nie wiem, kucharzem czy coś w tym rodzaju, bo mówił o przyrządzeniu na portugalski sposób tej wybebeszonej ryby, śmiesznie jednak wyglądał w tym sygnecie i gajerze. Już chciałam obudzić Ronnego, by pokazać mu jak facet ma ubierać się do kuchni, by przygotować obiad. Wróciłam do łóżka. A swoją drogą to dlaczego ta moja rodzina wydzwaniała tak rano? Przez ostatnie 19 lat dzwonili zawsze wieczorem. Jak można tak po prostu zmieniać pewne przyzwyczajenia?

godzina 15.00
Obudził mnie  Ronny pytaniem: "To ty jeszcze śpiiiiiiiisz?!". "A co mam robić?" - odpowiedziałam. "Czy mam sprzątać i gotować urodzinowy obiad?" - zapytałam. "No, nie. Chciałem ci tylko powiedzieć, że jadę do miasta po dziewczyny, po Paulinę i Micka i po zakupy. No to cześć!" - i usłyszałam zamykające się drzwi główne.

godzina 15.07
Wstałam, doprowadziłam się do porządku i czekałam. Nagle zobaczyłam, że łazienka jest okropnie brudna. Lustro w kropki, na podłodze pełno kurzu, a wszystko za sprawą słońca, które pięknie podświetliło cały ten za przeproszeniem syf. Splunęłam w garści i zabrałam się za szorowanie, wiecie typu "Bang i po brudzie". Wpadłam w jakiś nieznany mi dotąd szał i chwyciłam za odkurzacz. Odkurzyłam całą chałupę, ale najpierw siedziałam w garażu i drutem wydłubywałam z odkurzaczowej pękatej torby jej zawartość. Odkurzacz nic nie ciągnął, bo torba prawie w nim eksplodowała. Mogłaby spokojnie zastąpić piłkę do nogi. Okazało się też, że była to ostatnia w domu torba! Zatem nie pozostało mi nic innego, jak opróżnić ją jakoś. Wydłubałam połowę. Zapełniłam tym brudem prawie całą plastikową siatkę na zakupy! Odkurzyłam jednak.

godzina 16.30
Nareszcie wszyscy przyjechali. Dziewczyny od razu powędrowały do kuchni i zajęły się przygotowywaniem obiadu, a ja siadłam i patrzyłam na nie. Dostałam kwiaty, dwa bukiety - żółte tulipany i białe róże.  Dostałam bilet do opery na Carmen. Z tym, że ta stara, poczciwa Carmen ubrana będzie w szaty współczesne, a jej akcja rozegra się tu w Umeå, a konkretnie w multi-kulti dzielnicy Umeå - Ålidhem. Już nie mogę się doczekać. Dostałam również nową powieść Marian Keyes do słuchania i tą samą do czytania. Uwielbiam jeździć samochodem! Książka ma 737 stron, ponad 24 godziny słuchania! Życie jest cudowne! Od teściowej dostałam kasę. Świetnie! Będzie z tego wyrafinowany obiad w restauracji, albo wizyta u kosmetyczki i wyjście do kina i kawiarni. A, zobaczymy jeszcze na co wydam.
Na obiad dziewczyny podały meksykańske tacos. No, a wieczorem były słodkości - tort truskawkowy, autorstwa Pauliny, sernik mojego i pełno różności cukierniczych kupionych przez Ronnego.
Było świetnie. Mogłabym tak każdego dnia, jedynie ten mój nowy wiek wpływał dosyć ujemnie na mój nastrój. Ledwo się przyzwyczaiłam do ostatniego wieku, nawet zaakceptowałam te moje lata, a tu nagle, szast - prast i koniec i teraz na nowo muszę przyzwyczajać się do nowej liczby, a co gorsza muszę ją zapamiętać. Pa!


piątek, 24 lutego 2012

Porady dla kobiet? Nie, dziękuję!

Dzisiaj najbardziej rozśmieszyła mnie wiadomość z CERNu, że teoria względności Einsteina jednak jest aktualna. Jakieś cząsteczki neutrity czy neutrony jednak, jak się okazało, nie są szybsze od prędkości światła. Źle podłączony kabel spowodował takie zamieszanie w naukowym świecie. No, czy to nie jest zabawne? Tyle szumu, a Albert śmieje się zza grobu i pokazuje wszystkim język. "Życie niemal na pewno ma sens" - to słowa Einsteina. No, właśnie "niemal" - małe słówko, a w tym kontekście ważne. No, bo czy życie bez komputera ma sens? Drugi tydzień już minął od kiedy mój laptop wylądował w naprawie. Czuję się jak na odwyku. Czaję się, kiedy Renee oderwie się od swojego laptopa, bym na przykład mogła sprawdzić stan mojego konta. W pracy nie mam czasu, by przysiąść się do jakiegoś stacjonarnego komputera. Mój serial "Plebania" wziął i nagle bez żadnego ostrzeżenia się skończył. Nie mam nawet pojęcia jak się skończył, bo przez moje późne powroty z pracy do domu nie zobaczyłam paru ostatnich odcinków. Od czterech dni nie działają w moim tv wszystkie programy TVN. Wiem, że spowodowane było to śnieżycami, ale od dwóch dni jest spokojnie, a one dalej nie działają. Czasami jakiś obraz usiłuje się przebić, ale bez skutku. Inne programy odbieraja normalnie. Wiadomości słucham teraz na Polsacie. Renee - moja najmłodsza córka miała w tym tygodniu urodziny i skończyła całe 16 lat! To uzmysłowiło mi, że nie mam już żadnych małych dzieci, których posiadanie sugeruje młody wiek rodziców. Wiek moich córek robi raczej ze mnie leciwą osobę, tylko patrzeć kiedy mi zaczną wąsy rosnąć. Wczoraj dopiero dotarł do mnie szósty numer "Wprost" i popatrzyłam na zawartość okiem Pauliny, która stwierdziła, że za mało kobiet pisze w tym tygodniku. No i rzeczywiście. Tylko dwie kobiety mają swoje stałe rubryki - Magdalena Środa i Magda Gessler. Łatwo się domyśleć o czym pisze Gessler, o kucharzeniu. No pewnie, przecież kuchnia to domena kobiet. Żądam parytetu we "Wprost", a nie gangu facetów. To faceci przeprowadzają wywiady z kim się da, to oni piszą artykuły, niech dopuszczą w końcu kobiety do głosu! I niech mnie tylko nie odsyłają do kobiecych czasopism, które tylko robią kobietom wodę z mózgu oferując robótki na szydełku czy drutach, haftowanie obrusów, złote rady w wywabianiu plam czy usuwania brudu, wyrafinowane przepisy kulinarne, wieczne urządzanie domu i wieszanie nowych firanek i jak być super żoną, partnerką i w dodatku sexy. Czy facetom też się udziela takich głupich porad? Facetom przypomina się jedynie i to też sporadycznie, by obrzucili czasem komplementami swoją partnerkę, to ona poczuje się cała w skowronkach i podskokach popędzi do kuchni, by z czułością przygotować swojemu chłoptasiowi smaczną i aromatyczną potrawę. To my kobiety mamy się gimnastykować, dbać o wygląd, mieć na głowie fryzurę, a co faceci? Potem wystarczy iść na plażę i pooglądać sobie tych panów z brzucholami, łysinami i pokracznymi girami. Same sexy egzemplarze. Nie ma co! A w gazetach potem się wymądrzają i silą na dowcip, a żaden z nich nie potrafi pralki wystartować. Mam w nosie i nie mam najmniejszego zamiaru, by zastosować się do jakichkolwiek porad dla kobiet. To ja już wolę powiedzieć parę komplementów, które na szczęście nic nie kosztują i dzięki temu być obskakiwana i nakarmiona przez mojego męża. Komplementy wydzielam, żeby mu przypadkiem woda do głowy nie uderzyła.

sobota, 18 lutego 2012

Tydzień pod psem

Jakie to szczęście, że już jest piątek, bo ten cały tydzień był jakoś pod górkę. Nie mam mojego laptopa, co wywołuje u mnie różne frustracje. Nie mam pojęcia czy cokolwiek da się z niego ocalić. A mam na twardym dysku dużą zawartość mojego życia! Moje prace na uniwerek, zdjęcia z wakacji, dokumenty służbowe, to wszystko może po prostu szlag trafić, który potem trafi mnie, jeśli się dowiem, że wszystko diabli wzięli.  Najdowcipniejsi są ci technicy od naprawy, bo oznajmili mi, że będą mnie informować przez naszą wewnętrzną platformę wysyłając e-maile. Niech informują, tylko ja tego pewnie nie przeczytam. Wewnętrznej platformy to ja w domu nie mam.  W domu odkurzyłam stary komputer, taki jeszcze z windows xp, podłączyłam internet, ale ten swoim człapaniem doprowadzał mnie tylko do szału. Laptop Ronnego też dziwnie się zachowywał, bo musiałam na przykład ganiać za strzałką po ekranie - chciałam w coś kliknąć, a strzałka nagle odskakiwała w zupełnie inną stronę. W pracy stoją to tu, to tam stacjonarne komputery, ale ja nie zagrzewam długo miejsca w jednym budynku, bo za chwilę muszę jechać do drugiego i zanim po zalogowaniu komputer ocknie się i ruszy z kopyta, to ja właściwie muszę już wsiadać do samochodu i jechać w siną dal. Jedyny sprawny i komputer i internet posiada Renee, no ale ona ciągle jest do niego uwiązana albo siedzi na fejsie albo słucha muzyki ze spotify, albo udaje że odrabia lekcje. Teraz nie ma jej w domu zatem mogę się do niego przysiąść. Ale i tu nie obywa się bez trudności, bo jej laptop to Mac, w którym ja się nie bardzo znajduję. Ten tydzień w pracy minął mi bez przeczytania służbowej poczty. Wcale nie czuję się przez to komfortowo. Lubię po prostu być a jour ze wszystkimi wieściami, by potem nie siedzieć na zebraniu i wszystkiemu się dziwić. Gdybym znalazła się nagle gdzieś pod palmami na plaży, to braku komputera w ogóle bym nie odczuła, ale w pracy, to się już bez tego ustrojstwa normalnie obyć nie można.
Przynajmniej raz na tydzień wchodzę do księgarni, by pobuszować w książkach i artykułach papierniczych i pooddychać nowymi książkami. Dziś wysłuchałam już ostatniej płyty z powieścią Marian Keyes, no i nie mam czego słuchać.  Powieść była bardzo dobra, no i szkoda, że się skończyła. Faktem jednak jest, że w niedługim czasie wysłuchałam z  zapartym tchem i z wielkim zaciekawieniem czterech powieści, które w wersjach książkowych mają po 500 - 600 stron. No i uzależniłam się. Wsiadam do samochodu i zamieniam się w słuch. W dziale powieści do słuchania nie znalazłam nic godnego mojego ucha, za to wpadła mi w oko śliczna książka kulinarna. Ciasteczka i luksusowe cupcakes czyli mufinki nęciły i wabiły z okładki. Kupiłam tę książkę z prawie natychmiastowym zamiarem upieczenia jakichś mufinek. W mojej ICA zaopatrzyłam się w formę do ich wypieku. Renee wybrała przepis i dokupiłyśmy wszystkie ingrediencje. Zaraz po obiedzie przystąpiłyśmy do pieczenia. Wszystko wykonałyśmy zgodnie z recepturą. WSZYSTKO! I wyszła nam z tego jakaś parodia mufinek. Wszystkie oklapły i wszystkie mają zakalce, a w gryzieniu ujawnia się ich dziwna gumowa materia. Mam zamiar zaskarżyć te cholerne przepisy, które pochodzą ze znanej piekarni Hummingbird w Londynie. Ciekawa jestem jaką to chemią faszerują te swoje wypieki, by wyrosły takie pękate ciastka, jakie są na zdjęciach, a które bezczelnie śmieją się ze mnie. Byłam po prostu wściekła. Książka jest tylko do oglądania, bo użytku żadnego z niej nie ma. A piekarnię Hummingbird okładam anatemą! Wypieki mają może i dobre, ale tylko na zdjęciach. Poza tym w tym tygodniu nie dostałam do skrzynki "Wprost", rozumiem, że w Polsce tyle śniegu nawaliło, że Poczta Polska zawiesiła swoją działalność. W polskiej TV zaczęło wkurzać mnie parę standardowych wyrażeń takich jak "de facto", "merytoryczna", PR czyli piar, coś tak głupiego, że aż denerwującego. Gdy pierwszy raz usłyszałam to dziwactwo, to myślałam, że mówią o pijarach, czyli Zakonie Pijarów, których dewizą jest "Pietas et Litterae", a znaczy tyle, co Pobożność i Nauka. Ale te piary w TV jakoś nie pasowały mi do kontekstu wypowiedzi i w końcu pojęłam, że chodzi o wizerunek, czyli piar. Zapytywani o byle co w sondach ulicznych przygodni ludzie używają słowa "masakra" we wszystkich kontekstach. Tego słowa też nie cierpię. Następnym dziwolągiem lingwistycznym jest polska wymowa angielskiego wyrazu "design", która po polsku brzmi "dezajn", co na to wszystko ma do powiedzenia komitet ochrony języka polskiego? Dlaczego nie reaguje, gdy w mediach wszyscy fuck-ują język ojczysty. Tłusty Czwartek spędziłam na chudo. W telewizji zobaczyłam te nasze pączki i uroniłam nawet łzę z tęsknoty za nimi i z żalu nad sobą, że mieszkam w kraju, w którym nawet pączki są zamrażane zaraz po usmażeniu! Raz nawet takiego zamrożonego kupiłam. To było przeżycie traumatyczne! W Szwecji nie obchodzi się Tłustego Czwartku, tylko Tłusty Wtorek, no i wtedy wszyscy wcinają drożdżowe bułki wypchane marcepanem i bitą śmietaną.
No i  żeby ten tydzień zaokrąglić, to Ronny przeziębił się. I to jak! W pracy tak kaszlał, że aż mu się "biało zrobiło w oczach" jak to opisywał. Myślał, że to już koniec z nim i aż zatrzymał samochód, żeby bez wypadku wyzionąć ducha. Pocieszyłam go, żeby nie przesadzał zaraz z tą śmiercią, bo gdy się umiera, to się robi czarno przed oczami, a nie biało. Może na trasie złapała go śnieżyca, stąd ta biel, czy bielmo na oczach. Wolę jednak, gdy go boli kolano niż jest przeziębiony. Ja za to wyniosłam się z sypialni i śpię w innym pokoju, żeby się od niego tylko nie zarazić. Jutro postanawiam być w dobrym humorze. Może nawet streszczę drugi odcinek "30 stopni w lutym", bo w tej chwili nie mam już siły.

niedziela, 12 lutego 2012

Weekend na wsi

Piątek był i minął. Właściwie pół dnia spędziłam za kierownicą, a ślisko było nie do opisania.  To podróżowanie do miasta i z powrotem jakoś wykończyło mnie. A zrobiłam aż dwa kursy w tę i z powrotem. Rowerzyści mnie dobijają, piesi łażą jakby mieli ołów w butach, a na tej ślizgawicy nie jest tak łatwo po prostu zatrzymać tego samochodu. Oczy trzeba mieć dookoła głowy, bo nigdy nie wiadomo, czy nagle zza piramid wzniesionych ze śniegu nie wpadnie na jezdnię jakiś spacerowicz, czy pędzący na oślep rowerzysta.  W tej chwili w tv leci jakiś thriller. W tym filmie panuje upał, który doprowadza ludzi na przykład do samobójstwa, bo depresją już są prawie wszyscy opętani. Z powodu upału!!! Ludziom to się  doprawdy w głowach pomieszało. Wygląda na to, że im zimniej tym lepiej człowiek się czuje. Czego akurat dzisiaj nie mogę o sobie powiedzieć. Pewnie dlatego, że temperatura podniosła się z minus 20  do minus 2 stopni. Zaplanowałam dzień, nawet z detalami i kompletnie nic z tych planów nie wyszło. NIC. Miałam upiec sernik, wstawić dwa prania, przeczytać książkę o etyce (to na uniwerek), ogarnąć dom, zrobić przytulnie, wyjść na długi spacer z psinką, zaplanować pracę na przyszły tydzień, a wieczór miałam spędzić na sofie w towarzystwie Country Lane, Tyrmanda,  upieczonego sernika, no i może jakiegoś dobrego filmu. Wszystko jednak wyszło inaczej, nic z powyżej wymienionych elementów dnia nie miało miejsca. Pracę zaplanowałam zbierając do kupy papierowe dokumenty, bo mój laptop z całą inną służbową zawartością po prostu wysiadł. Nie działa i koniec. W poniedziałek będę musiała odstawić go do lecznicy. Przez ten laptop, który usiłowałam jakoś reanimować, ani nic nie upiekłam,  ani przeczytałam, a pranie to mi zupełnie z głowy wyleciało. Między kursami do miasta zrobiłam zakupy żywieniowe i obiad udało mi się zmontować, chociaż nie miałam tego w planach, bo jest to tak oczywiste jak oddychanie, że obiady robię ja. Po obiedzie zwiotczałam, położyłam się na moment i przespałam trzy godziny! Wieczorem usiłowałam dobudzić się. Wyszłam na chwilę z Tildą, ale tylko na chwilę. Napaliłam w piecu, a następnie nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Wieczór minął na niczym i nie jest to wcale przyjemne uczucie. Czuję, że ten dzień straciłam, bo jak powszechnie wiadomo nic dwa razy się nie zdarza. Piątkowe plany postanowiłam zrealizować w sobotę. A tak prawdę powiedziawszy to nie mogę doczekać się poniedziałku. Powód? W szwedzkiej TV będzie drugi odcinek doskonałego szwedzkiego  serialu. Pierwszy odcinek był tak dobry, że życie nabrało sensu i poniedziałki przez najbliższe 9 tygodni przestaną być straszne, tylko dlatego, że są poniedziałkami. Tytuł serialu to 30 stopni w lutym. Akcja nie rozgrywa się w Szwecji, tylko w Tajlandii. Zestresowana matka, która w końcu dostaje stroke (wylew)  po powrocie do zdrowia sprzedaje cały majdan, nie wraca do pracy tylko wyprowadza się z córkami do Tajlandii, by tam zacząć spokojnie żyć. Drugi wątek, to dosyć stare małżeństwo - ona zahukana, przestraszona, posłuszna, poniżana żona kupuje wycieczkę do Tajlandii dla siebie i swojego męża tyrana, który kiedyś był pilotem, a teraz siedzi na wózku inwalidzkim. Dziad jest wiecznie niezadowolony, ten wyjazd odbywa się wbrew jego woli o czym na każdym kroku przypomina żonie zatruwając jej kompletnie życie. Trzeci wątek to totalnie samotny tęskniący za życiem rodzinnym - żona i garstka dzieci - kawaler, który desperacko szuka partnerki. U szwedzkich babeczek nie cieszy się żadnym powodzeniem, zatem szczęścia szuka w internecie i znajduje Tajkę. Czatują z sobą, ale on zamiast swojego wizerunku pokazuje zdjęcie jakiegoś przystojniaka typu Clooney. W końcu jedzie do Tajlandii i spotyka tę swoją dziewczynę, która...akceptuje go takim jakim on jest. On jej daje pierścionek i ona go przyjmuje.  Tylko czy ona ma te same marzenia co on? Tego dowiemy się wkrótce.
Sobota była i minęła. Upiekłam sernik, wstawiłam jedno pranie. Na spacerze można było zarobić w łeb spadającymi z drzew kiściami śniegu, bo wietrzycho solidnie buszowało w koronach sosen. Temperatura minus 2, a potem zero wywołała deszczyk, który przeszedł wieczorem w śnieżycę. Już czego jak czego, ale śniegu nam tu nie brakuje. W tę śnieżycę zawiozłam Renee do miasta do  koleżanki, która mieszka całkiem niedaleko Pauliny. Zatem zatrzymałam się na postój u niej. Posłuchałyśmy jazzu, wypiłyśmy kawę, a za chwilę wpadła jej koleżanka Kristina. Uśmiałyśmy się do łez, gdy Kristina opowiadała o swojej otwartej wojnie prowadzonej w pracy z jedną jakąś toksyczną babą, która opowiada ciągle wszystkim o swoim strasznym życiu. Podobno wszyscy mają tej baby dość i po dyżurze spędzonym z nią idą najczęściej na zwolnienia lekarskie.  Kobieta ma męża i dwóch kochanków i na swój sposób pojmuje moralność. Ma również dzieci. Nastoletnia córka siedząc z mamusią w MacDonaldzie czy innej hamburgerowni wymiotowała na stół. Normalna matka chyba zatroszczyłaby się o dziecko, nie wiem, co można zrobić, ale może można zaprowadzić córkę chociażby do łazienki, a mamusia rozejrzała się tylko triumfująco po lokalu nawołującym wzrokiem "patrzcie wszyscy jakie JA mam ciężkie i okropne życie". Ona sama takie właśnie historie opowiada w pracy. Kobieta jest "najgorszą padliną na dwóch nogach" jak ją nazwała Kristina, padliną skupioną wyłącznie na sobie, zamęczającą otoczenie swoimi pseudo problemami i opowieściami z detalami o swoim piekielnym życiu.  Ona jest ofiarą, nie ma nic sobie do zarzucenia i nie wypowiada zdania, w którym nie pojawia się jej ukochany zaimek JA. Ludzie w pracy przerywają jej, próbują przesunąć rozmowę na inne tory, ale ona jest na to głucha, ona gada, gada, gada i żąda posłuchu i uwagi. Kristina w końcu wrzasnęła na nią, by ta się w końcu zamknęła. Jeśli musi gadać, to nich idzie do psychologa, który przyjmie ją za darmo, bo związki zawodowe płacą za takie usługi. Istnieje jednak ryzyko, że psycholog zaraz po tej rozmowie też pójdzie na zwolnienie lekarskie. Kristina zadziałała twardo i normalnie ją wyzwała od niemoralnych, zakłamanych hipokrytek, żmij, wampirzyc, które żywią się cudzą krwią. Społeczeństwo trzeba chronić przed takimi stworzeniami jak ta baba itd. No i rozpętała się wojna. Dobrze, że miejscem pracy jest szpital, bo w razie czego wszyscy uwikłani w wojnę mogą na miejscu otrzymać pierwszą pomoc. Kristina ma jednak dosyć i zaczyna rozglądać się za innym miejscem pracy. Po 21 - szej pojechałam w śnieżną dal do domu. W radiu grali muzykę z lat 80- i 90 - siątych. Jechałam wspominając moją dyskotekową młodość, bajer - szum morza, plaża z Gdańskiem w tle. To były czasy! Dojechałam do domu prosto na "Szkło kontaktowe". Weszłam, w domu cisza, zastanawiałam się, gdzie podział się Ronny - jego samochód stał pod domem, buciory też były obecne, kurtka również wisiała na swoim miejscu. Obiegłam cały dom i nic. W końcu weszłam do sypialni, a tam w najlepsze spał jak suseł Ronny! No, nie powiem trochę mnie to wkurzyło, bo to on o północy miał jechać do miasta po Renee. Westchnęłam zrezygnowana. Zrobiłam sobie kawę, siadłam przed telewizorem i w połowie "Szkła" stwierdziłam, że widzę tylko połowę telewizora. Połowę Zimińskiego, połowę mojej ręki, połowę zegara na ścianie. "Satan!!! - wrzasnęłam, co w języku polskim emocjonalnie znaczyć tyle, co ja pier...lę!!! "Jeszcze tego brakowało! Migrena!!!" Te ataki są tak potworne, że zupełnie na miejscu jest przeklinanie. To pewnie opowieść o tej "padlinie na dwóch nogach" podziałała tak na mnie. Padlina posiada niszczycielską moc na odległość. Atak ten trwa około pół godziny, potem stopniowo odzyskuję widzenie całości otaczającego mnie świata, ale za to głowę wypełnia ból. Łyknęłam tabletki. Natta powiedziała, że obudzi Ronnego, ale ja machnęłam tylko ręką, żeby dała sobie spokój.  Pojechałyśmy znowu do miasta. Na E4 było zupełnie pusto. Nie licząc jednego samochodu, który jechał za mną, a jego straszne reflektory odbijały się w moim wstecznym lusterku. Na odcinku 70 km zwolniłam do wskazanej prędkości. To z przyzwyczajenia. Codziennie przecież tą trasą jeżdżę i wiem, że policja lubi się tam ustawiać z radarem. Oczywiście nigdy nie robi tego w nocy, bo ruch jest za mały. Gdy droga przeszła w dwa pasy, to ten za mną wyminął mnie i dopiero teraz zobaczyłam, że to była policja. Natta zawołała "ale masz szczęście, że jechałaś 70-siątką". Odpowiedziałam, że to nie żadne szczęście, tylko przestrzeganie przepisów. Muszę tak mówić, bo Natta jest w tej chwili na etapie robienia prawa jazdy. Muszę dawać dobry przykład. Gdy wracałyśmy do domu, to po zjechaniu z E4, zatrzymałam samochód, wysiadłam i powiedziałam Nacie, żeby teraz ona zawiozła nas do domu, bo moja głowa prawie eksplodowała. Nakazałam jedynie, by nie przekraczała prędkości 70 km/h. Natta ma już za sobą jazdę na torze lodowym, wie co to poślizg, na torze jeździła na oponach bez kolców i kazali jej jechać 100km/h, slalomem między pachołkami i zatrzymać się przed innym pachołkiem, który udawał ciężarówkę. Długość hamowania wynosiła 25 metrów!  W domu poległam.
Jest niedziela
i jeszcze trwa. Za chwilę wezmę prysznic, potem pojadę do sklepu, a jeszcze potem przyjedzie Paulina i Mick i będzie fajowo, chociaż książka o etyce mruga do mnie tytułem psując mi humor. Ale ja się nie dam zgnębić!    

wtorek, 7 lutego 2012

Osłupienie

Dzisiaj trzy razy wpadłam w osłupienie. Wyobraźcie sobie, że rano było u mnie minus 29 stopni, wiem bo przed samym wyjściem rzucilam okiem na termometr i zbaraniałam, bo przecież wczoraj  temperatura wahała się od minus 2 do plus dwa, no i ten sztorm. No, ale żeby aż tak ta pogoda  zachowywała się!? Jest bardziej kapryśna ode mnie. To było pierwsze osłupienie. Drugie nastąpiło parę sekund później. Wsiadłam do samochodu, odpalił od razu, wrzuciłam wsteczny, naciskam gaz, a samochód stoi w miejscu! Z wstecznego zmieniłam na jedynkę, chociaż do drzwi garażu mialam tylko metr. Nacisnęłam pedał gazu, a samochód stoi. Stoi i warczy i nie chce jechać w żadną stronę - ani do tyłu, ani do przodu. Wysiadłam i zaczęłam przyglądać się kołom. Pod sobą miały lód. Zrozumiałam, że samochód przymarzł mi do gruntu. Zabetonował się kołami w lodzie. Już widziałam siebie jak odjeżdżam spod domu z przyczepionym do opon podłożem. Postanowiłam nalać do wiadra gorącej wody i podlać nią koła, ale właśnie w tym momencie wrócił Ronny ze swojej pracy i spytał, dlaczego ja jeszcze nie jadę. "Bo samochód przymarzł do lodu i nie chce się ruszyć z miejsca!" - odpowiedziałam zdenerwowana, bo czas naglił. Ronny wsiadł i z impetem typu formuła 1 oderwał moje auto od lodu. Wysiadając powiedział, że to klocki hamulcowe przymarzły do tarcz. "Tylko tyle?" - rozczarowałam się, bo wydało mi się to takie prozaiczne. Lepsze byłoby przeżycie godne opowieści barona Minhauzena, który opowiadał o gęsiach pływających po jeziorze, które nagle skuł lód, no i te gęsi odleciały razem z tym zamarzniętym jeziorem unosząc je z sobą. No i ja ujrzałam mój samochód jako taką gęś. Trzecie osłupienie z rodzaju tych spektakularnych nastąpiło o 12.30 czasu środkowoeurpejskiego. Jadę sobie, jadę, słucham kolejnej powieści (tym razem Marian Keyes, Najjaśniejsza gwiazda na niebie - to tytuł polskiej wersji, ja slucham jej po szwedzku),  a tu nagle puf i radio się włączyło. Zawsze to robi, gdy są meldunki o sytuacji na drogach lub po prostu wiadomości. No, ta wiadomość o mało mnie nie skierowała do rowu, zachowałam jednak przytomność umysłu. Otóż nasz premier Reinfeldt oznajmił, że musimy dłużej pracować, no bo ekonomia i te sprawy. Społeczeństwo jest zdrowe, długość życia wydłużyła się, zatem na emeryturę powinniśmy iść w wieku...75 - ciu lat!!! Myślałam, że źle słyszę. Premier ma nawet rozwiązania dla tych, ktorzy mają bardzo ciężką pracę. Po iluś latach tej ciężkiej pracy zatrudni się tych przepracowanych i zmęczonych pracowników do innej, lżejszej pracy. Będzie to wymagało jakiegoś szkolenia, ale to akurat nie szkodzi. Domyślam się, że w szwedzkich domach dzisiaj zawrzało. A ze mnie ulotnił się zapał do pracy. Skoro mam tak długo pracować, to muszę oszczędzać ten zapał, dozować go w odpowiednich ilościach. Ja już nie pytam "jak żyć?", ja pytam "po co żyć?"
PS. Charles Dickens ma dzisiaj urodziny! Nie zaśpiewam "Sto lat", bo właśnie skończył 200 lat. Jego powieści kocham. A "Klub Pickwicka" jest lekiem na zdechły nastrój. Czy wiecie, że Klub Pickwicka to najbardziej zaludniona powieść na świecie - występuje w niej ponad 300 bohaterów!   

No i tak minął najfajniejszy dzień tygodnia - poniedziałek!

Mimo, że dzisiaj był poniedziałek, to minął mi zupełnie bezboleśnie. Temperatura z minus 20 zamieniła się na minus 2, ale dodatkową atrakcją dnia stal się nagle sztorm śnieżny. Samochód prowadziło się chwilami po omacku. Ciemno robi się już o 16. 30, a nie tak jak przez ostatnie parę miesięcy około 14 - czy 15 – stej, czyli jest się z czego cieszyć. nawet brak moich koleżanek Rosjanek nie wplynął ujemnie na mój humor. Dzisiaj ja i trzy Rosjanki bylysmy odpowiedzialne za utrzymanie czystości w naszym pokoju z kuchnią. Trzeba wytrzec blaty, wrzucić kubki, szklanki talerze, noże, łyżeczki do zmywarki i koniecznie ją włączyć i to wszystko. Wpisujemy się wszyscy na listę kiedy i kto odpowiada za estetykę pomieszczenia. Zobaczyłam, że na liście przy moim nazwisku zapisały się również moje trzy koleżanki Rosjanki. Nawet przelotem nie pojawiły się w miejscu zdarzenia. Muszę koniecznie im za to podziękować. Mój dziadek pewnie potwierdziłby to, co zawsze twierdził, że Rosjanom nie można wierzyć. Co prawda on to w innym, bo wojennym kontekście (wiecie, Stalin, II wojna światowa, Armia Czerwona, komunizm itd.). No, ale w związku z ich nieobecnością słowa dziadka zadźwięczały mi w uszach i chyba przyznam mu rację. Następnym razem, gdy będę wpisywać się na listę, to zwrócę szczególną uwagę na to, by nie znaleźć się w towarzystwie Rosjanek. Żeby chociaż jedna z nich pojawiła się, ale nie przyszła żadna. Tyle w temacie. Pogadałam sobie za to z moją ulubioną koleżanką Chorwatką, która za Rosjankami w ogóle nie przepada. Twierdzi nawet, że jedna z nich - Natasza jest bardzo arogancka. Dosyć często mamy rzeczywiście problem z nimi podczas naszej tzw. pracy w grupie. Bo nasza piątka stanowi tzw. grupę słowiańską. One potrafią przegadać pracę w grupie w języku Gogola, czy innego Puszkina. To, że my przez przypadek sporo rozumiemy, to jednak mamy dosyć. Ostatnio nawet siedziałyśmy z moją koleżanką przy innym stole, by napisać we dwie raport po szwedzku, bo ten rosyjski doprowadził nas do szału. Nie wiem, ale wydaje mi się, że gdy mamy jakieś slużbowe polecenie, to powinnyśmy wykonywać je we wspólnym dla nas wszystkich języku, to znaczy w szwedzkim, a one chyba mają inne zdanie i bez żadnych oporów dyskutują po rosyjsku. Taka swołocz!  Do domu przez te sprzątnie jechałam już po ciemku, ale ciągle w dobrym nastroju. A w domu na stole zobaczylam kolejny numer "Wprost". Paulina sprezentowała mi na gwiazdkę prenumeratę tego tygodnika. Lekturę zaczynam zawsze od ostatniej strony, czyli od czytania felietonu mojego szkolnego kolegi Krzysztofa Skiby. Razem chodziliśmy do tego samego ogólniaka w Gdańsku, do słynnej Jedynki, tej która znajduje się w pobliżu stoczni. Nie chodziliśmy do tych samych klas, tylko równoległych. Ja byłam w biol.- chem. No i tak wniosłam siaty z zakupami do kuchni, postawiłam je na sofie, a mój wzrok poszybował w stronę stołu kuchennego, na którym leżało w celofanowej kopercie "Wprost"! Tak jak stałam, to znaczy w kurtce i buciorach, siadłam przy stole i zaczęłam czytać Skibę. Myślałam, że umrę ze śmiechu. Skiba zdał relację z Biesiady Felietonistów, która odbyła się w sopockim lokalu Zatoka Sztuki "z ładnym widokiem na plażę i przyszłość". Podczas Biesiady "trójmiejscy rycerze pióra" podsumowywali najbardziej dramatyczne, śmieszne i idiotyczne wydarzenia minionego roku 2011 i przyznawali złośliwe tytuły. Kobietą Roku została najmłodsza kobieta w Sejmie - Anna Grodzka (kobietą jest dopiero póltora roku). Człowiekiem Roku wybrano Kaddafiego za to, że w tym roku nie będzie już kandydował. Paranoją Roku miała zostać Kluzik - Rostkowska za jej "trasę wycieczkową Last Minute od PiS, przez PJN, do Platformy All Inclusive", jednak wybór padł na Macierewicza za jego "smoleńskie wizje", wywołane nawiedzającą go we śnieTatianą Anodiną. Idiotą Roku został "Paprykarz, ktory oczekuje od polityków odpowiedzi na pytanie: Jak żyć?". Pawiem Roku został "niemiecki paw po greckiej sałatce". Jest jeszcze parę innych tytułów, ale o nich możecie sobie dotczytać w nr.4 "Wprost". Tytuł felietonu Skiby to "Pieluchy Ziobry". Polecam:)

niedziela, 5 lutego 2012

Przegląd tygodnia opatrzony komentarzem

Tydzień albo nawet więcej minął. Czuję się tak jak bym była na wczasach w Podlaskiem. To ze względu na te niskie temperatury. Z doniesień meteo wiem, że  jest to najzimniejszy region w Polsce. Wczoraj siedziałam cały dzień w domu, bo termometr za oknem wskazywał na zbliżający się koniec świata. Pokazywał ciągle minus 32 stopnie. Już myślałam, że słupek rtęci zamarzł, bo w żadną stronę nie chciał się ruszyć. Słucham z uwagą polskiej tv, bo dają w niej rady jak psychicznie przetrwać te mrozy. Ja mam na to radę. Przyjechać na pół roku do północnej Szwecji w porze zimowej. Przeprowadzkę proponuję w listopadzie, a powrót do kraju w maju. Wtedy nawet najbardziej mroźny tydzień w Polsce nie powali nikogo, a okaże się jedynie egzotyczną atrakcją. Jak długo w Polsce trzyma się świąteczne choinki w domu? Właśnie przed chwilą zobaczyłam w mojej tv zimowy reportaż. Autorzy reportażu wkroczyli do czyjegoś domu na wschodnich kresach Polski, a w nim stała ubrana w bombki choinka. Dziwne. Jeszcze dziwniejszy jest drewniany kibel na zewnątrz domu. Myślałam, że kanalizacja dotarła już wszędzie. Reportaż nie był o świętowaniu, tylko o mrozach. A z tymi choinkami, to chyba już rozumiem. Dużo mieszkańców tego regionu, to przecież prawosławni. Boże Narodzenie obchodzą później niż inni chrześcijanie, więc może dlatego te choinki są jeszcze obecne w ich domach. A teraz w tv Sokołowski i Rutkowski pojedynkują się, a Kolenda – Zaleska walczy o godność i człowieczeństwo biednej matki, która w nieumyślny sposób straciła dziecko. Zarzuca Rutkowskiemu nieetyczne postępowanie pytając go dlaczego nagrywał zeznanie – wyznanie, a potem pokazał je w telewizji. Z tego co wiem, to Rutkowski jest prywatnym detektywem, ale prywatnej telewizji chyba jeszcze nie posiada. Zatem nie mogł sam wyemitować tych zeznań. Za to zrobił to z przyjemnością TVN24, dla którego pracuje Kolenda – Zaleska. Zatem kto tu postępuje niezgodnie z etyką? Ten kto rejestruje kamerą, czy ten kto prezentuje ten  zarejestrowany materiał.  Kto tu jest bardziej lub mniej etyczny, jeśli słowo etyczny można w ogóle stopniować. A nie można stopniować. Poza tym zdziwiłam się, że gospodyni programu na powitanie swoich gości gryzie ich. To zapewne nowoczesna forma polskiej gościnności. Na samym wstępie w sposób arogancki i zadziorny zapytała Rutkowskiego o jego ciemne okulary. Także od razu na samym wstępie ujawniła swoje wrogie nastawienie do gościa i wskazała w jakim kierunku potoczy się ta kłótnia o etyczne wartości. Zapytała Rutkowskiego o ewentualny udział osób trzecich w ukrywaniu ciała dziecka. Rutkowski nie wykluczył tego wariantu, a nawet przyznał, że może nawet wie, kto mógł pomagać. No i Kolenda – Zaleska od razu zadała nieetyczne pytanie: „Kto?”, a Rutkowski odparował, że nie odpowie gdyż jest to nieetyczne. A ja gdy zobaczyłam w tv pierwsze doniesienie o porwaniu dziecka i tę płaczącą młodą matkę z apelem do narodu polskiego, to od razu wiedziałam, po prostu wiedziałam, że to ona stoi za tym „porwaniem”. Rodzina może poświadczyć, bo moją opinię głośno wyraziłam. Gdybym była inspektorem śledczym, to skupiłabym się na matce, a innym policjantom zleciłabym szukanie dziecka i tego porywacza. Moje śledztwo potoczyłoby się dwutorowo. Summa summarum to zakotłowało się w programie Kolendy – Zaleskiej i tylko czekałam, kiedy Rutkowski i Sokołowski wstaną i zaczną walić się po fejsach. Zwłaszcza, gdy Rutkowski rzucił w twarz Sokołowskiemu, że jest on nieudolnym policjantem. Coś w tym chyba jest, bo Sokołowski nie jest zwykłym policjantem biegającym za bandziorami, tylko rzecznikiem prasowym, czy medialnym relacjonującym o tym, co robią jego koledzy. Kolenda –Zaleska zaś stała w obronie ofiary dramatu – młodej matki, zapominając przy tym, ze ofiarą jest wlasciwie malutkie dziecko. Według mnie tv, a szczególnie TVN24 to Colosseum, które zjęło miejsce tego rzymskiego amfiteatru, który był w antyku największym na świecie. Dzisiaj rolę i tradycję Colosseum przejęła telewizja. Tv jest największym Colosseum na świecie! Zwłaszcza kanały przekazujące nam wiadomości przez całą dobę. Toż to istne igrzyska, walki gladiatorów, miejsce wyrafinowanych egzekucji,  wszystko co chore i ekstremalne jest jak najmilej widziane, inaczej dzień jest nudny i stracony, gdy nie poleje się choćby odrobina krwi. No cóż, a ja zaliczam się do gawiedzi, która wznosi kciuk do góry lub opuszcza go w dół. Zdecydowanie opuszczam, gdy widzę i słyszę panią Pochanke, nie wiem, czy na tę listę nie wpiszę Kolendy – Zaleskiej, a Pan Rutkowski mógłby się pojawić w Malmö i zrobić porządek, bo tam jakiś szalony snajper strzela sobie do ludzi. Zabił już 8 przypadkowych osób. Policja twierdzi, że wie kto to strzela, ale nie może tej osoby zatrzymać, bo czegoś im brakuje w dowodach.         
Jednak  „chwilami życie bywa znośne”* na przykład w czwartek byłam na nietypowej imprezie urodzinowej. Urodziny obchodziła moja kochana mama. Pojechałam do Pauliny i siadłyśmy przed komputerem.  Za chwilę na Skypie pojawiła się moja mama. Przegadałyśmy i prześmiałyśmy ponad godzinę. Szkoda jedynie, że przez szybę ekranu nie da się podać torta na talerzyku. Zadowalałam się za to kanapką z ekologicznym masłem  i ekologicznym jajkiem. U Pauliny je się tylko ekologicznie, a kawę pija się z mlekiem sojowym. Zatem moja kawa u niej to nie kaffe – latte, tylko kaffe – sojatte. Zaraz po urodzinach Paulina spakowała snowboard, moje piękne narty (by nie zardzewiały) i pojechała z grupą szaleńców do Tärnaby na stoki (blisko granicy z Norwegią), gdzie zarezerwowała domek. Gdy o północy dojechali na miejsce, było minus ponad 30 stopni. W piątek rano temperatura nie uległa zmianie. Ubrali się jak należy, wszyscy wyglądali jak z CBA w czapkach zakrywających całą twarz i z dziurami na oczy, no i szus. Tu w Szwecji mawia sie, że nie ma złej pogody, tylko złe ciuchy. Śmigali na tych deskach cały dzień, z jednogodzinną przerwą na lunch. Wczoraj temperatura podniosła się tam do minus 25, ale Pauliny to nie przestraszyło i też spędziła cały dzień na stokach. Wieczorem siedzieli w saunie. To jest dopiero extrema z minus 30 do plus 70. Ale ona jest cała zadowolona i twierdzi, że właśnie takie życie kocha, no i wreszcie czuje, że żyje. Tak, tak „chwilami, życie bywa znośne”.
*cytat z wiersza Królowej poezji polskiej - Szymborskiej. I mam w nosie, że kiedyś pisała o Stalinie. Patos zawarty w stalinowskich wierszach jest tak...patetyczny, że aż groteskowy. Ja traktuję ten wycinek jej twórczości jako wirafinowany żart literacki, który można wykorzystać na zakrapianych balangach towarzyskich. Zapewniam, że recytacji towarzyszyłyby salwy śmiechu. Na forach internetowych 1 lutego poczytałam fragmenty tych wierszy, gdyż internauci czytują jedynie komunistyczną twórczość, innych wierszy, które docenił cały świat nie znają. Szkoda, bo ta poezja nie jest trudna w czytaniu. Jej genialność leży w prostocie wypowiedzi. Ksiądz Robak - morderca zrehabilitował się swoimi późniejszymi działaniami, tak samo pijak, hulaka, bandyta, przestępca Kmicic, a Szymborska jakoś nie zdołała się zrehabilitować swoją wspaniałą późniejszą twórczością w oczach wielu zacietrzewionych Polaków, zapewne gorliwych katolików. . Z tego zaślepienia pomyliły im się Testamenty -  zamiast żyć zgodnie z Nowym Testamentem (przebaczaj, przebaczaj i jeszcze raz przebaczaj!), to siedzą w Starym (oko za oko, brat zabija brata, kamieniowanie cudzołożnic) i sycą się nienawiścią plując jadem i zionąc ogniem. Boże, uchroń mnie przed towarzystwem takich ogniozionów i jadoplujców. Chyba, że to raczej płeć jest tu kluczowa - facetom się wybacza, a kobietom nie. Dziękuję.
PS. Hackerzy zablokowali szwedzkie strony rządowe! Brawo! Jutro, a właściwie dzisiaj (bo to już niedziela się zrobiła) w Umeå odbędzie się demonstracja przeciwko ACTA. I tak trzymać!!! Mróz pobudza do walki, odmładza i likwiduje cellulitis.