Szczupaki zostaly obfotografowane i wypatroszone. Wylądowaly w lodowce, by doczekać piątkowego grilla. Zrezygnowaliśmy jednak ze szczupaków, a Mikael podarowal je synowi sasiadów, ktory jest strasznie napalony na wędkowanie, nawet chodzil na ryby z Mikaelem, ale niestety jakoś jeszcze nic nie udało mu się złowić. Na midsommar pod wieczor, gdy Natta i Renee wrocily z pracy, zasiedliśmy do obiado kolacji na werandzie. Ja zrobiłam tym razem torta śledziowego według przepisu mojej teściowej. Teściowa zawsze inagurowała midsommar tym tortem.
Postanowiłam kontynuować tę smaczną tradycję. Nawet mój mąż się ucieszył. Ten tort byl tylko na przekąskę. Głównie danie to duszona polędwica z warzywami i grzybami, pieczona ryba röding - przepyszna (pisałam kiedyś o niej), o cale niebo lepsza od łososia. Kupiłam ją w mieście w wersji świeżej. Uprzejmy personel zapakowal mi tę rybę do kartona wypełnionego lodem, bym ją świeżą dowiozła do domu. Paulina zrobia dwie tarty + jedna rabarbarową, a drugą truskawkową, poza tym wino, polska wodka i szwedzkie piwo. No i czego do szczęścia więcej potrzeba? Może dobrej pogody? Nie bylo źle - slońce świeciło, bylo miło, do czasu naszych zabaw na łonie natury po godzinie 21 - szej. Wieczorem nastapila prawdziwa inwazja komarów i meszek. Miliardy tych człekożernych istot niczym chmura otaczaly każdego z nas. No, ale pograliśmy w kołki, nie wiem jak mam tę nazwę przetlumaczyć. Szwedzka, bardzo stara gra zespołowa polegająca na trafieniu w podlużne klocki i przewróceniu ich należących do przeciwników. Podzielilismy się na dwie druzyny - jedną męską, a drugą żeńską.
Wygrali, niestety panowie. Następnym punktem programu było przeciąganie liny. Z Ronnym żaden z tych mlodzieńców nie wygrał. Potem linę ciągnęła Paulina i Renee i zdaje się, że Paulina wygrała. Szybko jednak wróciliśmy na werandę, bo na dworzy nie dalo się przez te komarzyska dłużej być. Że też takie komary mogą zepsuć zabawę.
Dzień po, czyli w sobote, Paulina przygotowała zdrowotne śniadanie - lunch, taki detox dla organizmu, ktory szczególnie potrzebny był chłopom.
byly tez pomidory i mozzarella |
Sobotnie popołudnie poświęcilysmy z Pauliną na sadzenie ziemniaków. Pole trzeba bylo najpierw oczyścić z zielska. Do tego poslużyła nam tak zwana glebogryzarka. Paulina przegryzla nią połowę pola, ja tylko dwa rzędy, resztę "przegryzł" Ronny. Nastepnie mój małżonek wyciągnął z zakamarkow jakies radło pamiętające czasy epoki żelaza, no i zaprzęgliśmy się do tego urządzenia, by porobić równe rzędy. Ronny ciągnął, a ja pchałam i sterowałam, by równo szło. To bylo coś okropnego! Radło ciągle skręcało, rzędy wyglądaly jak szlaczek dzieciaka z pierwszej klasy. Po zrobieniu pofalowanego szlaczka czy bardziej zygzaka, oznajmilam, że koiec na dzisiaj, bo nie mam normalnie sily, by to trzymać prosto, a po drugie komary uniemożliwiają jakiekolwiek dzialania w terenie. Nazajutrz, w niedzielę dokończyliśmy sztuki sadzenia ziemniaków. Sterowaniem radła zajęła się Renee. Ronny ciągnął, a ona nawet dziarsko pchała. Niestety, ja odpadłam w tej konkurencji. Aż sama sobie zaczęłam się dziwić, że ja żadnej krzepy nie posiadam. Oni porobili te rzędy, ale żeby one byly takie rownie, to już nie bylam taka pewna. Powrzucaliśmy ziemniaki do rowków i teraz Ronny i Renee przejeżdżali tym radłem między rzędami, by zasypać te ziemniaki. Myślałam, że padnę ze śmiechu, gdy zobaczyłam, że podczas operacji zasypywania ziemniaków w jednym rządku, odkopywaly się i wyskakiwaly na wierzch wczesniej zasypane ziemniaki w sasiednim rządku. Chodzilam z grabiami i zasypywalam ziemią te odsypane. Nie mam pojęcia jak te ziemniaki wyrosną, to znaczy w jakim porządku. Chyba w żadnym. Moje wysilki przy radle i grabienie pozbawily mnie totalnie sił na resztę niedzieli. W poniedzialek też czulam ból w ramionach i bylam przeraźliwie zmęczona. Wczoraj nareszcie doszłam do siebie. A dzisiaj siedze w domu i gapię się w zapłakane od deszczu okno. Psy śpią, ja piję kawę, no i czekam na "Morderstwa w Midsomer", bo nic tak nie ożywia akcji, jak kolejny trup!