środa, 7 marca 2012

Urlop


Już trzeci dzień mojego tygodniowego urlopu mija z prędkością światła. No właśnie, a co właściwie ma większą prędkość? Czas czy światło? Chciałam ten urlop spędzić na nic-nie-robieniu. Marzyła mi się nuda, żółwie tempo i ciepłe pierzyny, chcociaż nic mi nie dolega. A tu nic z tego. Poniedziałek minął w wariackim tempie, nawet nie wiem jak, wiem, że dosyć wcześnie powędrowałam do łóżka i po prostu obudziłam się we wtorek. Pamiętam jedynie, że tuż przed zaśnięciem trzymałam w garści otwartą książkę - Strindberga Czerwony pokój, na pierwszej stronie ptaszki ćwierkały i dalszy ciąg narracji nagle mi się urwał. Spokojnie mogę stwierdzić, że noc spędziłam z książką. Wczorajszy dzień też był jakiś wbrew moim wcześniejszym planom. Po pierwsze musiałam na chwilkę wpaść do pracy, by zostawić jeden dokument, bo zapomniałam to zrobić w zeszłym tygodniu. Pojechałam do miasta z Ronnym. Zostawił mnie u Pauliny, która pracowała z domu. Ronny miał wrócić za godzinę. Wrócił po dwóch. Paulina pracowała, a ja w tym czasie obejrzałam kolejny odcinek 30 stopni w lutym na SVT Play, gdyż w poniedziałek wieczorem wolałam obejrzeć polską sztukę w TV Równy podział. Ten serial staje się z każdym kolejnym odcinkiem coraz bardziej makabryczny. Makabryczny nie w sensie beznadziejny, bo jest dobry, ale zrobił się jakiś straszny. Bohaterowie nie rozwiązują żadnych swoich problemów życiowych, tylko dlatego że wyjechali do Tajlandii. Fabuła rozwija się w kierunku raczej noir - czarnym. Ani ciepłe morze, ani palmy, ani słoneczne plaże, ani tanie bytowanie nie osładza życia i nie przynosi ukojenia. Te ucieczki od swojego poprzedniago życia są tylko iluzją. Problemy nie zniknęły. Ja w każdym razie straciłam ochotę na Tajlandię. Nikt z głównych bohaterów nie jest tam szczęśliwy. Serial udowadnia, że nie ma udanej ucieczki przed samym sobą i swoimi problemami, oszukujemy się tylko zmianą otoczenia i stylu życia. Wczoraj wieczorem udało mi się jednak uciec od rzeczywistości na prawie cztery godziny, które spędziłam w towarzystwie Pauliny w operze. Tym razem podziwialyśmy Carmen Bizeta. Akcja osadzona była w Umeå, postaci były jak najbardziej współczesne, a libretto wyśpiewywano po szwedzku. Jak ja żałuję, że nie jestem divą operową. Za chwilę wstawię do pieca bułki drożdżowe z cynamonen, by mieć na jutro. A jutro wyjeżdżamy w góry! Rodzina uparła się, by nauczyć mnie jazdy na nartach. Życzę im powodzenia!  


kurtyna "Carmen"

jedna ze scenografii Carmen

a tu druga. Carmen stoi na scenie w małej czarnej
PS. Pies jedzie z nami na narty, ale co mam zrobić z kotem? Zostanie. W końcu ktoś musi domu pilnować!
   


1 komentarz:

  1. Ciekawa scenografia tej "Carmen" Joanno ;-). Życzę udanego wyjazdu a... kota chętnie przechowam ;-).

    OdpowiedzUsuń