Obudziłam się po szóstej, za oknem panowała cisza, a słońce obwieściło, że dzisiaj będzie upał. No i żar zaczyna lać się z nieba. Jeszcze tylko wypiję kawę, zjem świeże bułeczki i lecę na plażę! Biedni ci, którzy dzielą swój urlop na kawałki. Gdy ktoś wziął tylko tydzień, bądź dwa tygodnie urlopu i wczoraj wrócił do roboty, to wiem, że w ogóle nie wypoczął, bo ciężko wypoczywać, gdy ciągle leje deszcz. Jak to jeden wczasowicz w TV uskarżał się na swój beznadziejny urlop - "ile to w końcu można w barze siedzieć?" Biorąc kilka tygodni urlopu za jednym zamachem można w końcu doczekać się upalnego lata.
Wczoraj chodziłam po starym Gdańsku. Mariacka, Długi Targ i boczne uliczki wszystko na swoim miejscu. Zajrzałam również na podwórka mieszczące się na tyłach kamienic. No i tam również wszystko było na swoim miejscu. Olbrzymie kałuże - oceany, rozbebeszone śmietniki centralnie ustawione na takim kwadratowym podwórku i tysiące kotów. Na podwórko pamiętające chyba czasy ostatniej wojny światowej śmiałkowie wjeżdżają swoimi autami przez bramy między kamienicami, po asfalcie, którego obecność można stwierdzić po jego resztkach. Jednym słowem fasady eleganckie, odpicowane i odpucowane, a na tyłach ten sam historyczny syf porastający najdziwniejszymi okazami chwastów. Tak sentymentalnie się zrobiło i powiało romantyką zamierzchłych czasów. Dowiedziałam się tak przy okazji, że polskie koty Niemcy wywożą do siebie, bo u nich ich brak, ponieważ wszystkie tam kastrują. A wiadomo, że gdy kota nie ma, to myszy harcują. Zatem polski zawadiacki kot jest wykorzystywany do walki z niemiecką myszą. Mój spacer został nagle zakłócony przez inwazję jakichś latających...mrówek. Obok chmar Francuzów i Rosjan pojawiły się jeszcze większe chmary tych latających insektów. Trzeba było mieć i oczy i gębę zamkniętą, by nie połknąć tego świństwa. Uważam, że Niesiołowski powinien zająć się tym owadzim problemem, który skutecznie może wystraszyć wszystkich turystów i tych polskich i tych cudzoziemskich. A teraz lecę! Pa! Kilka zdjęć z wczoraj wrzucę tu na stronę wieczorem:)
wtorek, 24 lipca 2012
piątek, 20 lipca 2012
Flaneryzm w Sopocie
Pogoda jaka jest każdy wie. Gdy zaczyna padać, to już tak
widowiskowo. Najpierw zaczyna mżyć, a za chwilę mżawka przechodzi w
siklawę. Mżawki ostrzegają i dają czas na znalezienie schronienia gdzieś
pod dachem. I choć burza huczy wokół nas, to ja nie przejmuję się tym,
tylko wychodzę z domu. Moim obecnym zainteresowaniem jest flaneryzm.
Flaneryzm pochodzi od francuskiego flâner czyli włóczyć się; wałęsać
się. Flaneryzm to styl życia, który zresztą bardzo mi odpowiada.
Narodził się w Paryżu w XIX wieku. Spacerowanie bez celu, oglądanie
wystaw, ludzi, wtopienie się w tłum i czerpanie przyjemności z
podglądania przepływającego życia to jest według mnie wyśmienity sposób
na zresetowanie mózgu, odprężenie, relaks dla ciała i duszy. W chwilach
wolnych od flaneryzmu czytam powieść Niedziela nad Sekwaną. Renoir i
Śniadanie wioślarzy. Susan Vreeland. Tytuł mówi sam za siebie. Na prawie
sześciuset stronach opisane są okoliczności, w których powstawał ten
słynny obraz Renoira. W powieści sportretowane są postaci, które
pozowały mu do tego obrazu - ich życie, kim były, z czego żyły, a samo
czytanie tej powieści to właściwie taki duchowy flaneryzm. Zresztą
pojęcie flaneryzmu jest dobrze w niej zaprezentowane. Paryż Paryżem, a
ja tu chcę pokazać kilka moich impresji z mojej włóczęgi po sławnym
kurorcie Sopocie. Voila!
![]() |
a ten pejzaż sama "namalowałam", niezły co? |
![]() |
złota rybka, która zamieniła się na własne życzenie w krokodyla |
![]() |
plażowy folklor |
![]() |
zapewne Jaś i Małgosia |
![]() |
sopocka secesja |
![]() |
zaczęło się od mżawki |
środa, 18 lipca 2012
Jedz, czytaj i bumeluj
Jedz, czytaj i bumeluj - to słowa klucze mojego urlopowania. Serniczki
(przeróżnych rodzajów i gatunków), kanapeczki z małosolnym ogóreczkiem i
kiełbaską polską pieczoną, kapusta z białą kiełbasą, kotleciki
schabowe, kurczaczki z piekarnika, twarożki, herbata z rumem, kawa z
mlekiem, pączki, wina białe i czerwone, gwałtowne ulewy, chwilami
porywiste wiatry, a nawet chwilami prażące słońce to są ingrediencje
wchodzące w skład dalszego ciągu mojego urlopu, który obecnie spędzam w
Polsce. Wakacje upływają mi pod znakiem megalenistwa i w bardzo
zwolnionym tempie. Przesiedziałam w sumie kilka godzin w Empiku,
zaopatrzyłam się w książki i różnej maści prasę - od mody i urody po
politykę. Czytam jednak książki, które moja mama wypożyczyła w
bibliotece. W ramach urody kupiłam różne balsamy, maseczki i inne
cudactwa, którymi bawię się w domowe SPA. W ostatniej "Claudii" na
okładce wielkimi literami widnieje napis - "Będzie się działo!
NIEZAPOMNIANE LATO W POLSCE". No i dzieje się - ulewy takie gęste,
piękne i pionowe, burze i od czasu do czasu jakieś trąby przelecą, które
jak na razie omijają Trójmiasto, ale kto to wie, gdzie zatrąbi następnym
razem. Po opuszczeniu wyspy rozdzieliłam się z rodziną, oni pojechali
na północ, a ja z rodzicami na południe. Zatrzymaliśmy się na wcześniej
internetowo zarezerwowanym campingu w Nynäshamn. Jest to camping leżący
nad morzem. Znajdują się na nim dosyć duże domki (wielopokojowe i z
kuchnią), miejsce na przyczepy campingowe i campery, hostel oraz małe
budy, bo inaczej tego nazwać nie mogę. Budy ustawione były pod starymi
dębami. Może romantycznie to brzmi, ale z romantyką nie miało to jednak
nic wspólnego. W budzie znajdowały się cztery prycze, jedno okno,
kuchenka elektryczna z jednym palnikiem, malutka lodóweczka, w której
się chyba tylko jajka mogły zmieścić. Pod tymi dębami, było mroczno i
wilgotno, zatem ta drewniana buda śmierdziała stęchlizną, czy jakimś
piwnicznym odorem. Na wyposażeniu oprócz wyżej wymienionych rekwizytów
nie było nic, ani garnka, ani czajnika, ani nawet złamanego widelca.
Budy były okropne i pewnie dlatego zostały umiejscowione jakby na
zewnątrz tego właściwego campingu, który na dodatek został otoczony
metalowym płotem. Czyli my zostawaliśmy przed płotem. Do łaźni, czy
kuchni campingowej musieliśmy latać naokoło ogrodzenia (tata wyliczył,
że do kibla było 350 kroków!) albo przełazić przez płot, na którym
zresztą wisiała tabliczka pozwalająca tylko gościom campingu to
robić.Budy te żyły chyba w symbiozie z naturą, bo ich dachy porośnięte
były mchem i paprocią. W nocy, czy nad ranem (sama widziałam) chłopy
zamieszkujące sąsiadujące budy z naszą sikali za budami, bo który by tam
leciał do odległego kibelka. Ja mialam ochotę nie tylko nasikać, ale
nawet zrobić coś więcej przed wejściem do recepcji, która znajdowała się
bliżej nas niż te kibelki. W recepcji zostaliśmy zaopatrzeni w kod do
drzwi łaźni i toalet. Musiałam go sobie wklepać w komórkę, bo gdy
pierwszy raz doszłam do upragnionego kibla, to zapomniałam kod. No i
wtedy zrodziła się we mnie chęć zemsty, by narobić im demonstracyjnie
przed recepcją. Nikomu nie polecam tych bud. To oni powinni płacić
turystom za to, że chcą w nich mieszkać, a nie jeszcze zarabiać
pieniądze na czymś, co nadaje się do rozbiórki. Nie jestem pewna, czy te
dachy nie były kryte eternitem. No nic, po powrocie do domu zabiorę się
za to i zrobię im "reklamę" na facebooku i gdzie się tylko da o
warunkach panujących na tym campingu. W PRLu domki były schludniejsze.
Nie mogłam w tej budzie zasnąć. Siedziałam z laptopem na pryczy i
oglądałam filmy na SVTplay. Może te warunki wydawały mi się takie
okropne, bo wyjechałam właśnie ze starej przestronnej willi, z
nowoczesnym, funkcjonalnym, estetycznym wyposażeniem, no i zderzyłam się
z takim kontrastem egzystencjalnym. Już nie dziwię się bogaczom, którzy
po utraceniu fortuny popełniali samobójstwa. Niczym pariasi
sterczeliśmy zza płotem patrząc na bogatych Norwegów, którzy przywlekli
się do Szwecji na urlop chyba z całym swoim dobytkiem. Ich przyczepy
otoczone były malutkimi płotkami, takimi kilka centymetrów nad ziemią,
wejścia i okna przyozdobione kwiatami doniczkowymi, a do każdej
przyczepy czy campera przymocowane sterczały anteny satelitarne. Z ulgą
opuściliśmy Nynäshamn. Stamtąd odpływa codziennie prom do Gdańska.
Wjechaliśmy na "Scandinavię", a kabina z własną łazienką wydała się
ekskluzywnym pomieszczeniem. Za chwilę zaczyna się film, ktory mam
zamiar obejrzeć. Zatem "na zdrowie" - tu wzoszę mój kieliszek napełniony
Duszą Mnicha i dobranoc.
środa, 4 lipca 2012
Wielka laba - fotorelacja
A oto obiecana fotorelacja:
![]() |
Sundsvall. Hotel. Renee je śniadanie. My zresztą też jedliśmy. |
![]() |
Vaxholm. Stąd odpływają wszystkie statki do różnych wysp. Gdy przyjechaliśmy było upalnie, a my nie mogliśmy znaleźć parkingu na cały tydzień. W oczekiwaniu na resztę rodziny poszliśmy na pizzę. |
![]() |
Archipelag. Własnie odpływamy od jakiejś wyspy. |
![]() |
Archipelag |
![]() |
Archipelag |
![]() |
Archipelag. Niebo dramatycznie zachmurzyło się, ale było i tak bardzo gorąco. |
![]() |
Archipelag |
![]() |
I kolejna wyspa archipelagu. Do naszej wyspy płynęliśmy 2 godziny. |
![]() |
Poniedziałek ok.godziny 21 - szej, siedzimy w końcu w naszej kuchni i jemy kolację. |
![]() |
Wtorek rano. Nasz dom z tarasem z widokiem na zatokę. |
![]() |
droga do naszego domu |
![]() |
zatoka przed domem |
![]() |
nasz pomost, kajak i...jezioro, po drugiej stronie domu |
![]() |
sauna |
![]() |
sauna, a w tle nasz dom |
![]() |
dno jeziora tuż przy naszym pomście |
![]() |
Renee i Paulina |
![]() |
Pierwsza złowiona przez Mikaela rybka |
![]() |
polskie akcenty |
![]() |
buty Natty i Renee. Ronny stwierdził, że archpelag pomylił im sie z wielkim miastem. |
![]() |
Środa. Upał. Mikael łowi, a moi rodzice i Paulina rżną w karty. |
![]() |
Czas na zakupy. Wsiedliśmy na łódkę i płyniemy do jedynego sklepu na wyspie. |
![]() |
Przystanek "sklep". Łódź, którą mamy do dyspozycji już zaparkowana, a na pomoście Paulina. |
![]() |
Takimi oto "furami" przypływają ludziska do sklepu i też jedynej knajpy "Svartsö krog" |
![]() |
My też postanowiliśmy coś przekąsić w tej jedynej knajpce. Na zdjęciu Paulina, Mikael i jego brat (mieszka w Sztokholmie i wpadł tylko nas odwiedzić) |
![]() |
moja mama spaceruje po pomoście |
![]() |
Paulina i moi rodzice siedza pod sklepem. Svartsö to nazwa wyspy, a "lanthandel" oznacza wiejski sklep |
Subskrybuj:
Posty (Atom)