Jestem sama w pustym dużym domu. Chodzę na palcach, jakbym obawiała się, że odglos moich kroków będzie rozbrzmiewał echem. Jest noc. Ronny pracuje, a dziewczyny rozpierzchły się na wszystkie strony świata. Paulina siedzi gdzieś na północy w lasach, które inwentaryzuje. Jutro wieczorem wróci do domu, ale swojego, a nie mojego. Nie bardzo umiem pozbyć sie przygnębienia, które ciagle we mnie siedzi, a ktore zostało przytłumione dzieki obecności mojej fantastycznej polskiej rodziny. Z wielkim żalem rozstawałam się z nimi, gdy stąd wyjeżdżali. Dzięki nim poczułam zadziwiającą lekkość bytu. Pogoda nam sprzyjała. Najstarsze dziadki nie pamiętają takiego dlugiego, pięknego, gorącego lata tu w Norrlandii. No, ja przynajmniej nie pamiętam, żeby kiedykolwiek było tu tak gorąco i wlasciwie bezdeszczowo przez tak dlugi okres czasu, chociaz co prawda babcią nie jestem, ale mieszkam jednak tu od ponad dwudziestukilku lat. W każdą środe wieczorem moj brat i Kamil zajmowali miejsce przed polskim telewizorem, by oglądać mecze. A moja bratowa Iza i ja przenosiłyśmy sie do salonu, rozkładałyśmy się na sofach i popijając wino, jedząc krewetki oglądałyśmy "Morderstwa w Midsommer". Na szczęście film ten jest po angielsku i zaopatrzony w szwedzkie napisy. Iza zna angielski, więc mogla spokojnie sluchać, bo żaden czytający lektor nie zagłuszał dialogów. I to jest najlepsza metoda, by nauczyć się angielskiego. Nie żadna tam szkoła i kursy, tylko właśnie filmy z napisanym tlumaczeniem. Gdyby ludzie pracujący w polskich mediach mogliby to w końcu pojąć, to za rok dzieciarnia i młodzież już po roku posługiwałaby się swobodnie angielskim. Ja tak nauczyłam się szwedzkiego. Własnie z telewizji. Po dwu miesiącach chodzenia na kurs szwedzkiego, tu w Szwecji, przerwałam go nie z lenistwa, tylko dlatego, że oczekiwałam dziecka. Siedziałam wtedy w domu, też sama i miałam włączony telewizor, słuchałam, oglądałam szwedzkie filmy, włączałam do nich szwedzki tekst i tak juz po roku zaczęłam z mężem rozmawiać po szwedzku. Po około roku wróciłam na kurs, pochodziłam tydzień, przystąpiłam do egzaminu i pisemnego i ustnego i zdałam. Zatem ta metoda nauki języków jak najbardziej funkcjonuje.
 |
za chwilę "Morderstwa w Midsommer", skromna kolacyjka już przygotowana |
No, ale nie o tym chciałam pisać. Chciałam napisać o bardzo miłych, szczęśliwych, radosnych, a niekiedy śmiesznych/zabawnych momentach podczas moich wakacji.
Kilka dni przed slubem Paulina oznajmiła mi, że ja będę podczas ślubu czytała fragmenty z Biblii. Ksiądz dał jej kilka propozycji, z których ona miała wybrać dwie. Rozsiadła się przy stole kuchennym i wszystkim nam zgromadzonym, czyli mojemu bratu, Izie, Ronnemu i mnie zaczęła odczytywać te fragmenty. Jeden z nich mowił o posłuszeństwie żony, wobec męża. Główną cnotą takiej poslusznej żony jest robienie mężowi dobrze i milczenie. Panowie oznajmili, że to bardzo dobry fragment i niech go wszystkie kobiety, które będą zgromadzone w kościele usłyszą. Paulina odczytując ten fragment robila coraz większe oczy i w końcu wykrzyknęła: "Co takiego?!?! To co nam ksiądz opowiadał o równouprawnieniu w małżeństwie podczas tych nauk przedślubnych! Ja w tym fragmencie nie widzę żadnego równouprawnienia! O! Nie! Tej czytanki nie będzie!" i odłożyła na stronę ten fragment. Oczywiście mój brat gruchnął śmiechem na słowo "czytanka" i stwierdzil, że to byl chyba najlepszy tekst, nazwanie fragmentu Biblii czytanką. W rezultacie jej wybór padł na List do Koryntian, ten powszechnie znany o miłości i fragment z Księgi Ruth:
"Gdzie ty pójdziesz, tam ja pójdę, gdzie ty zamieszkasz, tam ja zamieszkam,
twój naród będzie moim narodem, a twój Bóg będzie moim Bogiem. Gdzie ty
umrzesz, tam ja umrę i tam będę pogrzebana. Niech mi Pan to uczyni i tamto
dorzuci, jeśli coś innego niż śmierć oddzieli mnie od ciebie!"
Matka Mikaela czytała po szwedzku, a ja po polsku. Nie chcę się chwalić, ale czytałam jak aktorka. W trakcie wesela zbierałam pochwały od Szwedów, że ten polski język brzmiał jak miękka, wiecie taka soft melodia.
 |
połączyły ich dredy;) a w tle Norwegia |
Wakacje z moją rodziną tutaj w Szwecji, to była wlaściwie wspólczesna wersja "Pana Tadeusza", tylko bez żadnej bijatyki, powiem więcej wspólny czas spędzaliśmy zupłnie bezkonfliktowo. No i nie był to ostatni zajazd. Akcja co prawda rozgrywala się w lasach Norlandii, a nie litewskich, ale w końcu co to za różnica. Łąki, pola, lasy, jeziora wszystko to tu jest na miejscu. Mariusz i Kamil namiętnie łowili ryby, ich rekord w tym roku, to szczupak o dlugości 70 cm. Jednego dnia Mariusz, Kamil, Jens i Mikael wybrali się na wielkie połowy, ale niestety jakoś ryba nie brała akurat wtedy. Piknikowaliśmy często, spacerowaliśmy po lesie, flanerowaliśmy po bliższej i dalszej okolicy, zrywaliśmy dziko rosnące maliny, czarne jagody na stałe weszły do naszego codziennego menu, przerobiliśmy nawet rozdział - "Grzybobranie", graliśmy w gry planszowe i dogadzaliśmy sobie kulinarnie. Żadne jakieś fast foody, tylko solidne, pożądne posiłki typu slow - food. Tata zaopatrzył nas w przepyszną kielbasę "Polską", a mama w dwa wielkie słoje nowo zasolonych ogorków. Wieczorami chłopaki "ze strzelbą na ramieniu" chodzili za dom postrzelać do tarczy, co prawda tylko z wiatrówki, ale zawsze. Któregoś dnia pojechali na strzelnicę znajdującą się też w lesie i tam strzelali już ostrą amunicją. Czas nam płynął sielankowo, bez pospiechu, słonecznie. No, jak w "Panu Tadeuszu". A ja usiłowałam chłonąć te chwile i chciałam zatrzymać je jak najdłużej. Czerpałam z nich siłę i radość. Aż mi sie zachciało poczytać "Pana Tadeusza" i popodkreslać wszystkie te fragmenty, które my tu przerobiliśmy w sposób jak najbardziej realny.