wtorek, 30 października 2012

O chorobach, trotylu i Halloween

W pubie siedzieli Amerykanin, Rosjanin i Szwed. Pili drinki i rozmawiali. Nagle do pubu wszedł mężczyzna wyglądem przypominający Jezusa. Podszedł do baru, przy którym siedzieli trzej kumple. "Czy ty jesteś Jezusem?" - zapytał go Amerykanin. "Jestem" - odpowiedział przybysz. "O! jak to dobrze! To może mógłbyś nas uzdrowić" - ucieszył się Rosjanin. "Dobrze, zrobię to" - odpowiedział Jezus i zwrócil się do Amerykanina z pytaniem: "Co ci dolega?" - "Mam straszne bóle w krzyżu" - poskarżył się jankes. Jezus dotknął go i ból od razu ustąpił. Amerykanin zaczął skakać z radość krzycząc: "jestem zdrowy, jestem zdrowy!". Jezus zapytał teraz Rosjanina z jaką dolegliwością ten się boryka. "Mam straszne migreny, przez ktore nie chce mi się żyć". Jezus dotkął jego głowy i Rosjanin od razu poczuł wielką ulgę. "A co tobie dolega?" - Jezus zwrócił się do Szweda i powoli zaczął iść w jego kierunku na co Szwed zdenerwowoany wykrzyknął - "Ty mnie nawet nie dotykaj! Jestem teraz na zwolnieniu lekarskim!"  Nie wiem jak Wy, ale my z Ronnym serdecznie roześmialismy się. Wokól mnie znaczna część Szwedów przebywa na zwolnieniach lekarskich i to takich długoterminowych. Nie wiem jednak na czym ich te choroby polegają, bo spotykam ich w sklepie, w kinie, w bibliotece, na spacerach z pieskiem, a podczas spotkania opowiadają, jak to się świtnie bawili i smacznie jedli na czyichś urodzinach. Ten dowcip został opowiedziany w filmie "Beck". Jest to szwedzki serial kryminalny. Bardzo dobry! Beck to nazwisko głównego inspektora. Każdy odcinek jest przerażający i stanowi osobną opowieść. Także ten kawał opowiedziany pod koniec filmu rozładował trochę ponurą atmosferę, która się wytworzyła w naszym salonie w trakcie oglądania filmu. Zbrodnia była okropna, jej ofiarą było dziecko, zatem nic przyjemnego.
W Haiti, Jamajkę, Kubę, Dominikanę i Stany walnęła Sandy, a w Polskę "Rzeczpospolita" nieźle walnęła w trotylem i nitrogliceryną. Przeraża to tym bardziej, że nie jest to fikcja literacka, tylko najprawdziwsza prawda. Ja normalnie nie rozumiem jak daleko może zajść tzw. wolność słowa. Kto w ogóle ma odwagę pisać takie wiadomości bez ich weryfikacji, bez podania źródeł, że na fotelach i wraku prezydenckiego Tupolewa odkryto obecność trotylu i nitrogliceryny. Nastąpiła kolejna odsłona smoleńskiej katastrofy. Komu zależy na tym, by w Polsce istniały dwa wielkie obozy - jeden który nazywa tragedię pod Smoleńskiem katastrofą i drugi, ktory nazywa tę tragedię zamachem. Gdy sprawa zaczyna przycichać, to nagle jakiś ktoś z jakiejkolwiek gazety może walnąć taką sensacją, która może wysadzić w powietrze cały kraj. Oczywiście parę godzin później "Rzeczpospolita" wprowadziła sprostowanie swojej wybuchowej wiadomości przyznając się, że się pomyliła. A wieczorem wycofała zdanie: "pomyliliśmy się pisząc dziś o trotylu i nitroglicerynie". A mleko już się rozlało.
A kilka minut temu pojawiła się na internecie w wiadomościach.dziennik.pl taka oto wypowiedź: Z niczego się nie wycofuję. Moi informatorzy to ludzie o najwyższej wiarygodności. Źródła od siebie niezależne. I zawsze będę ich chronił - napisał na Twitterze Cezary Gmyz, dziennikarz "Rzeczpospolitej", którego tekst wywołał dziś medialną wrzawę. Coś podobnego! To on w tak ważnej sprawie będzie chronił swoje źródła? A kim są te źródła? Szamani? Wróżka z Koziej Wólki? A może sam Putin? Nienawiść przetacza się teraz przez kraj i
Spójrzcie, jak wciąż sprawna,
Jak dobrze się trzyma
w naszym stuleciu nienawiść.
Jak lekko bierze wysokie przeszkody.
Jakie to łatwe dla niej - skoczyć, dopaść.

(...)

Do nowych zadań w każdej chwili gotowa.
Jeżeli musi poczekać, poczeka.
Mówią, że ślepa. Ślepa?
Ma bystre oczy snajpera
i śmiało patrzy w przyszłość
- ona jedna.

Tak to zgrabnie i trafnie napisała o nienawiści Szymborska. Ona już za ten tylko wiersz mogłaby dostać Nobla.   Poza tym nie rozumiem, dlaczego tyle miejsca poświęca się biednym Stanom Zjednoczonym. Najbardziej rozbawiła mnie wiadomość usłyszana dziś w radiu, że MacDonaldy są zamknięte z powodu Sandy. No, to rzeczywiście ten orkan czy huragan musi być potężny skoro unieruchomił te sadłodajnie. I pomyśleć tylko, ile to dzisiaj narodu nie dostanie swojej dawki  trans tłuszczu. Powiadomili nas tu również, że giełda w Stanach też jest zamknięta. Oj, no i co z tego? Byłabym zdziwiona, gdyby była otwarta. Dzień powoli się kończy i koniec świata z powodu zamkniętej giełdy jakoś nie nastąpił.Nie rozumiem, dlaczego prawie nic nie mówi się o tragicznej sytuacji Haiti? Tam Sandy zabiła 51 osób. Tam huragan walnął w namioty, w których ludzie w dalszym ciągu mieszkają po ostatnim trzęsieniu ziemi. W całym kraju są powodzie. Uprawy zniszczone, zwierzęta hodowlane zatopione. Pojawiły się już pierwsze raporty o zachorowaniach na cholerę z powodu braku czystej wody. To są ważne wiadomości, a nie to, że MacDonald jest zamknięty! Ameryka sobie poradzi, w końcu to bogacze nad bogaczami, ale takie Haiti już nie, bo to bardzo, bardzo biedny kraj. Widać bieda i choroby nie są medialne.
 Ciekawa jestem jak tam we wschodniej Ameryce będą obchodzić swój Halloween. Coś mokro to widzę. Nie muszą przebierać się i udawać strachu, już właśnie mają ten swój Halloween. Ja przyznam szczerze, że w ogóle nie rozumiem się na tym święcie. Nie kupuję żadnych dyń. Dynia kojarzy mi się tylko i wyłącznie z ogrodem moich dziadków i pestkami, które namiętnie kocham łuskać i jeść. A to całe przebieranie się za upiory, walenie do drzwi, by dostać cukierki jest jakąś dla mnie dziwaczną zabawą, której puenty nie pojmuję. Uważam, że ludzie potrafią makabrycznie zachowywać się bez tych przebieranek i to święto nie jest im potrzebne. Gdy jeszcze dzieciaki przebierajają się za jakieś potwory, to pewnie dlatego, że nie mają co robić, to z nudów. Ostatnio nawet rozmawiałam z dziarskim dzieciątkiem z sąsiedztwa - uczniem zerówki. Na moje pytanie, jakie miałby życzenia, gdyby złowił złotą rybkę, to powiedział, że ma jedno - wszystkich w klasie zamieniłby w zombie łącznie ze swoją nauczycielką i wyszliby do miasta, by wypijać krew z ludzi. Zabawne, co? Aż złapałam się za szyję w trosce o nią, bo ten dzieciak z takim żarem w głosie roztaczał swoje apokaliptyczne wizje, że ręce mi opadły i już modlę się o to, by jak najszybciej wyrósł i się wyprowadził stąd, bo jeszcze mu się zachce w jakiś Halloween wypróbować tę zabawę w zombie na nas. Z polskich "Faktów" dowiedziałam się, że w jakiejś szkole w Polsce urządzono bal Wszystkich Świętych. Dzieciaki też były poprzebierane, tylko nie za jakieś potwory czy trupy, a za świętych. I to mi się bardzo podoba! Jest to alternatywa do tego kiczowatego i byle jakiego Halloween.
A u nas wczoraj sypało śniegiem, a dzisiaj dla odmiany leje i wieje. Oczywiście nie jest to Sandy, tylko jej dużo, dużo młodsza siostra, ale oto taki widok zastałam dzisiaj w Sävar

to był przystanek autobusowy i teraz nie wiem czy to jest dzieło naszej miniSandy, a może to już zombie ruszyło do akcji


Z dzisiejszego mojego wpisu wynika jednak bardzo wyraźnie, że ja nie rozumiem zjawisk zachodzących w świecie. I to by było na tyle.
 

piątek, 26 października 2012

Sezon na skarpety

No i czym Wam tu Kochani zaimponować? Juz wiem! Czy wiecie, ze u mnie w tej chwili jest minus...10 stopni! Czy jest kto w stanie przebić taką sensację? Zero śniegu, ale za to tak mroźnie, że ręce bez rękawiczek robią się sztywne od zimna już po kilku mniutach. Wiem, bo przed chwilą byłam z pieskiem na trawniku. Siedzę okutana w chusty takie á la babcia i rozgrzewam swoje wnętrze likierem Country Lane. Jednak ten likier jest pyszny, nie tylko rozgrzewający. Każda okazja jest dobra. O, i jeszcze jedna nowina - śnieg zaczął sypać. No, to czas ubrać wełniane skarpety góralskie. Ja lubię mieć miękko, ciepło i przytulnie. Ogłaszam zatem otwarcie sezonu na skarpety, te wełniane oczywiście. Ja zresztą już od kilku nocy śpię w takowych, bo mam tak ciągle lodowate stopy, że nie mogę przez nie zasnąć. Dzisiaj zrobiłm rundę w mieście. Oczywiście rundę sklepową. Nie ja jedna, jak się okazało. W czwartek i dzisiaj były wypłaty. Ludzi w sklepach pełno. Kupiłam grubą kołdrę w sklepie, który znacie  - Jysk, a żeby kołdra nie czuła się osamotniona, to dorzuciłam do niej poduszkę. Bo musicie wiedzieć, że ja uwielbiam nurzać się w puchach i w otoczeniu kilku poduszek. I tak to wygląda moje życie. Jedyne towarzystwo to kołdra, poduszki i internet. Ronny ogląda jakieś pif-paf w tv, a ja tu sobie piszę, popijam, jem cukierki  e"m" - ki, te z orzechami. W ICA byłam świadkiem mega awantury. Kiedyś pisałam, że gdy kupuje się artykuły dozwolone od lat osiemnastu (papierosy, piwo czy snus) to trzeba okazać legitymację, bo te zmyślne kasy, nie przyjmą towaru, gdy nie wklepie się daty urodzenia. No i jakiś jegomość taki 70 plus zaczął wrzeszczeć, normalnie wrzeszczeć, że go słychać było przy pólkach z mlekiem ( a znajdują się one daleko od kas). Krzyczał, że wszyscy mogą iść åt helvetet - do piekła! proszę się nie śmiać, ale tego typu życzenia zaliczają się do tych z ciężkiej artylerii, a co w polskim może odpowiadać siłą rażenia wyrażonku "odpier...lcie się". Krzyczał, że te młode dziewuchy siedzące w kasie nie mają prawa żądać od niego dowodu tożsamości, by w ten sposób kontrolować go, co on kupuje, bo on to nazywa kontrolą i już. Według niego w tym kraju już chyba wszyscy zwariowali, a reszta spoleczeństwa to zwykłe stado baranów, które posłusznie wyciąga dowód tożsamości na życzenie jakiejś panienki w kasie! Panienka w kasie, nota bene, jakaś osiemnastka, chciała go trochę uspokoić, więc powiedziała, żeby już nie pokazywał swojego dowodu, niech jej tylko powie te swoje sześć cyfr. To on huknął ze zdwojoną siłą, że to już ludzkie pojęcie przechodzi, żeby on teraz tu stał i recytował swoje daty urodzenia, może jeszcze tak pesel, a  może jeszcze na dokladkę ma wykrzyczeć numer swojego konta bankowego i podać numer rejestracyjny swojego samochodu!!! Ludzie stali w kolejce do kas i udawali, że nic nie widzą i nic nie słyszą. A to patrzyli w sufit, a to po bokach, czy w podłogę, czy nagle porządkowali swoje towary w wózkach. Obojętność na twarzch, nikt się wtrącał. A ja popatrzyłam na jegomościa. Wysoki, postawny, no co tu dużo gadać, po prostu przystojny i ubrany jak europoseł spieszący do Brukseli na konferencję dotyczącą ratowania Grecji przed bakructwem. Dowodu nie pokazał, daty urodzenia nie wyśpiewał, snusa nie dostał. Snus, to tobak w małych torebeczkach, ktore wkłada się pod górną wargę i tak się chodzi. Gdy byłam pierwszy raz w Szwecji, to myślałam, że to jakieś narkotyki i byłam przerażona, gdy na jakiejś zakrapianej imprezie mój narzeczony, a obecny mąż,  nieźle podpity wyjął z czyjegoś pudeleczka tę maluteńką torebeczkę, zaaplikowal sobie pod wargę i spytal mnie czy ja też to chcę. Chciałam wtedy uchodzić za osobę światową, ale na widok tej dziwnej torebeczki, to az mi oczy wyszły na wierzch ze zdziwienia i zgorszenia i wystękałam tylko, że ja nie biorę narkotyków.  Wtedy on zbaraniał, a za chwilę zaczął się głośno śmiać, że ja to dopiero jestem dowcipna(!?). On myślał, że ja żartuję! On po prostu nie wiedział, że ja nie wiem, co to takiego jest ten snus. No i wytrwałam. Mieszkam tu ponad 20 lat, a tego "narkotyku" snusa jeszcze nigdy nie sprobówałam. To się nazywa mieć silny charakter! Czołem!
PS. W niektorych sklepach już wyłożyli towar świąteczny - choinki, lampki wszelkiej maści, ozdoby, bombki, aniołki, zasłonki, obrusy, świeczniki, mikołaje itd.

wtorek, 23 października 2012

Życie rodzinne czyli siostrzana miłość

Za oknem  jest czarna noc, chociaz to tylko godzina 20 - sta. Włączone lampy ogrodowe przytulnie przełamują tę czerń i tak widzę własnie jak moja kocica wyłania się z czerni, wchodzi w krąg światła i wskakuje na płot. Siedzi nieruchomo wpatrzona w jakiś punkt. Pewnie wypatrzyła mysz, a kysz, a kysz, a kysz... Renee upiekła ciasto z polewą czekoladową posypaną na wierzchu wiórkami kokosowymi, ja usmażyłam polędwicę, zalałam ją sosem kurkowym i podałam z jaśminowym ryżem i sałatką z sałaty lodowej, pomidorów, zielonego ogórka i czerwonej papryki z dodatkiem oliwy z oliwek i ziół. Do stołu zasiadła rodzina. To znaczy Natta, Renee i Jens, chłopak Renee. Ronny jest w pracy, a w garażu samotnie urzęduje Dennis - chłopak Natty. Siedzi tam nie za karę bynajmniej, ale z własnej woli. Czyści felgi do swojego BMW i maluje je na kolor złoty. Oryginalne są koloru srebrnego. Siedzi w oparach farby i zastanawiam sie powoli, czy nie uszkodzi sobie mózgu. Z zaproszenia na wspólne obiadowanie zrezygnował, bo przeciez przy stole siedział jego największy wróg - Renee. Podczas wakacji strasznie się pokłócili, on ją szarpnął za ramię, a ona w odwecie uderzyła pięścią w maskę jego ukochanego samochodu. Od tego momentu nienawidzą siebie, a topory wojenne nie są zakopane do dzisiaj. Nie mogą oddychać tym samym powietrzem, unikają siebie, a on nawet zawiadomił nas przez Nattę, że nie będzie siedział przy jednym stole z Renee. Renee od razu odpowiedziała, że to bardzo dobrze, bo w jego towarzystwie to porzygałaby się tylko i to w dodatku prosto na stół. Teraz na kuchence wolno gotuje się zupa, na jutro, na udkach kurczaczanych. Och, jaki przyjemny zapach rozchodzi sie po kuchni. Jens nie miał jeszcze okazji poznać osobiście Dennisa, bo Renee tak go opisała, ze jej ukochany nie ma chęci oglądać chłopaka Natty. No i oczywiście temat Dennisa jest zawsze przyczyną kłótni między Nattą i Renee. A Renee nie przebiera w słowach. Natta nie pozostaje jej dłużna i mogą tak obrzucać sie inwektywami bez końca. Gdy Ronny jest świadkiem takich potyczek to az łapie się za głowę, cierpliwość mu się kończy, wali pięścią w stół i jak nie ryknie, że to dom wariatow i ma juz dosyć, to nagle robi się cicho. Ale tylko na chwilę. Dziewczyny wracają do brutalnie przerwanej bitwy najpierw na pozór spkojnie, ale z jadowitą ironią w głosie. Słowa padają jak pojedyncze krople deszczu, najpierw niby spokojne. Za chwilę deszcz wzmaga się, zaczyna lać i dzwonić o szyby, żeby na samym końcu zakończyć gradem i walnięciem drzwi z taką siłą, że aż porcelana w szafkach dźwięczy. Renee odkrzykuje, ze nigdy, ale to nigdy nie będzie zadną druhną na ewentualnym slubie Natty z Dennisem. Nigdy! Bedzie jej druhną tylko pod tym warunkiem, gdy Natta z kim innym, nawet samym diablem weźmie slub, a nie z tym łachmytą Dennisem. Za miesiąc Natta będzie obchodziła swoją pierwszą dwudziestkę. To okazja do wielkiego świętowania, świętowania, ktorego ja w tej chwili nie jestem w stanie sobie wyobrazić, bo Renee nie przekroczy progu ich domu, gdy Dennis będzie obecny, a Dennis z kolei na pewno wyjdzie z domu, gdy ujrzy ją na horyzoncie. My z Pauliną podczas tych kłotni śmiejemy się do rozpuku, Ronnego szlag trafia, no i życie rodzinne toczy sie dalej. Pomysłowośc Renee w obrzucaniu różnymi epitetami Dennisa nie ma zadnych granic. Jest on dla niej gnidą, wszą, padliną, ciaptakiem z rozdziawioną gębą, sknerą i ma nadzieję, że wkrotce wszystkie robale świata go oblezą i zeżrą. Dennis kocha pieniądze i dla nich własnie może pracowac nawet całą dobę. Renee zatem czeka na ten cudowny moment, kiedy ten może zdecyduje się pracować w Kirunie w kopalni albo na platformie wiertniczej w Norwegii. Renee wybrałaby dla niego Norwegię. O, zupa się ugotowała. Pięknie pachnie. W garażu jest jakoś cicho. Chyba będę musiała tam zaraz pójść, bo może Dennis zatruł się tymi farbami i leży w malignie, z czego Renee bardzo by się ucieszyła.(...) No, proszę wróciłam właśnie z garażu, a tam pusto! Dennis poszedł sobie i nawet się nie pożegnał. Dobrze jednak, że już pomalował te swoje felgi. A oto dowód:

złote felgi, teraz zloto musi wyschnąć

te "kropki" na oponie to kolce, bardzo ostre zresztą. Tak wyglądają nasze koła zimowe. Ja też jeżdżę na takich. Te kolce wyłażą na zewnątrz jak kocie pazury, gdy samochód się toczy.

powiedzialam Dennisowi, że do tych złotych kół pasują śruby tylko z diamentowymi łebkami albo przynajmniej z krysztalami Svarovskiego
 

W szkle czyli in vitro

Wiadomości TVN24 towarzyszyły nam podczas dzisiejszego obiadu. Gdy przetłumaczyłam na szwedzki wiadomość, że pijany biskup spowodował kraksę, to chłopak Renee powiedział, że bardzo lubi takie wiadomości, w ktorych uznane aytorytety i przykłady do naśladowania obnażają swoje słabości, które godne naśladowania już nie są. Teraz jednym uchem słucham towarzystwa zebranego u Lisa. Rozmawiają o ustawie in vitro. Nie jestem lekarzem, ale coś mi się wydaje, że ta metoda nie leczy niepłodności. Według Joanny Senyszyn leczy. W Szwecji, ktora w tych sprawach jest jednak o jeden krok do przodu dyskutuje się finansowanie in vitro dla par homoseksualnych. Sama ostatnio czytalam o dwóch zakochanych w sobie kobietach, które pragną mieć dziecko. Uważają, że są dyskryminowane, bo pary heteroseksualne placa tylko kilkaset koron za in vitro, a homopary muszą płacić aż kilkanaście tysięcy koron. Pary heteroseksualne mają rzeczywisty problem ze swoją płodnością, podczas gdy homo - pary są płodne, ale jak świat światem to żaden facet, nawet najbardziej jurny i płodny nie zapłodnił drugiego faceta i to samo dotyczy kobiet, ktore nie sa w stanie zapłodnić siebie samych. Obecnie w sprawie in vitro dyskutuje się własnie o finansowaniu tych zabiegów, by pary homo płaciły tyle samo, co pary hetero. Zakochane kobiety, z ktorymi przeprowadzono wywiad oznajmiły, że poczekają jeszcze do wiosny z decyzją o zainwestowaniu kilkunastu tysięcy koron, bo liczą na to, że społeczeństwo, czyli podatnicy zrobią zrzutę i sfinansują im dziecko.  W ich przypadku nie ma nawet mowy o bezpłodności. Zatem in vitro nie leczy bezpłodności. Ciekawa jestem jaką decyzję podejmie szwedzki rząd. Znajomi mi Szwedzi zdecydowanie powiedzieli, że nie życzą sobie, by z ich podatków finansowano in vitro dla płodnych par właśnie w imię równouprawnienia par homo i par hetero. Byłoby to wręcz wbrew równouprawnieniu gdyby płodne homo - pary zostawały za nasze pieniądze zapładniane in vitro na takich samych warunkach jak bezpłodne pary hetero. To tak jak z operacjami plastycznymi. Jeżeli są one konieczne dla przywrócenia ludzkiego wyglądu pacjentowi po przebytych wypadkach, chorobach czy zlikwidowania deformacji, z którymi człowiek się urodził, to jest to oczywiste, że finansujemy to wspólnie. Ale, gdy ktoś poddaje się takiej operacji w celu odmładzania czy zmiany swojego wizerunku na piękniejszy, to już sobie niech sam za to płaci. A teraz tak wyławiam jednym uchem wypowiedzi poszczególnych posłów goszczących u Lisa i stwierdzam, że każdy wypowiadający się głosi tak ekstremalne poglądy, które nigdy nie doprowadzą do jakiegokolwiek porozumienia. A najgorsze jest to, że nikt z obecnych nie powiedział nic, według mnie, mądrego. Wszyscy w studiu dostali jakiejś słownej sraczki, ktorą jedynie może powstrzymać zakończenie programu, no i który właśnie przed chwilą na szczęście się skończył. A już nie znoszę, kiedy faceci chcą decydować, o tym co dla kobiet jest najlepsze lub co kobiety powinny. Jestem uczulona na pouczanie ze strony mężczyzn. Bardzo chętnie skorzystam z porad faceta, gdy będę chciala kupić nowy samochód i to też pod warunkiem, że nie będzie on sprzedawcą samochodów. Gdy Ronny zaczyna mowę skierowaną do mnie od:  "bo powinnaś...", to przestaję go słuchać i na pocieszenie dorzucam, że gdy nie będę wiedziała, co powinnam, to wtedy go o to zapytam w ramach doradztwa. Zrobiło się strasznie późno i coś czuję, że teraz powinnam skierować się w stronę sypialni. Zupełnie sama podjęłam taką decyzję! Do jutra!

poniedziałek, 22 października 2012

Dlaczego?

No i zakończył się ten tydzień. Szkoda. Nie miałabym nic przeciwko temu, by jutro była niedziela. W ostatnim wpisie nie pochwalilam się, że dostałam od moich rodziców książkową paczkę. Płynąc promem z Gdańska do Szwecji podczas ostatnich wakacji zagłębiłam się w lekturze kryminalnej, ktorą za kilka złotych kupiłam tuż przed wyjazdem. Była to pierwsza część calej serii kryminałów, ktorej bohaterką jest Agatha Raisin. Są to kryminały typu przytulne, a bohaterke bardzo polubiłam i chciałam po przeczytaniu tej pierwszej części przeczytać od razu następne. Te następne dotarły do mnie teraz. Rodzice wysłali od razu pięć kolejnych. Trzy już przeczytałam i o zgrozo zostaly mi już tylko dwie! Także wydalo się, co robiłam w ten week-end. Nawet, gdy wstawiałam moje sobotnie pranie, to w garści trzymałam otwartą książkę i czytałam. Prawie wszystkie czynności domowe robilam jedną ręką. W piątek wieczorem przyjechala do mnie moja Paulina. Siadlyśmy przed telewizorem i oglądalysmy "Morderstwa w Midsomer". Raczyłyśmy się serami z plesnią, krakersami, awokado, popijając - Paulina czerwone wino, a ja likier Country Lane. Może do tego sera nie bardzo w parze idzie likier, ale mi to zupelnie smakowo nie przeszkadzało. Paulina przenocowała u nas i to mnie bardzo ucieszyło. Zresztą nie mogła przeciez wracac do domu na letnich oponach, gdyż w nocy mróz, taki minus 6, pokrył mokry asfalt cienkim lodem. Następnego dnia rano caly trawnik był biały i chrupiący. Straszne czasy nadchodzą, brrrr. A teraz jest mi smutno i jestem dosyć przygnębiona. Dzisiaj dowiedzialam się, że jedna znajmoma Polka mieszkająca tu w Umeå zmarła. Kilka latemu zachorowała na raka, z ktorego została wyleczona! Dzis w kościele nasz ksiądz powiadomił o pogrzebie wymieniając oczywiście jej imię i nazwisko. Po twarzach zebranych Polaków przeleciało zdumienie, strach, zgroza i tysiące znaków zapytania. Po mszy stalismy w holu kościoła jacyś tacy bezradni i krótko mówiąc zszokowani. Ja widzialam ją ostatni raz rok temu na imprezie urodzinowej. Była piękna, świetnie ubrana, w bardzo dopasowaną sukienkę z dosyć głębokim dekoltem, miała wspaniałą fryzurę i wyglądała szalenie młodo! Dużo smiała się i rozmawiałysmy o polskiej polityce i wakacjach. Pamiętam nawet, co pomyślałam o niej. Pomyślałam, że teraz kiedy wyleczyła się, to widać, że żyje pełną piersią i stawia na super wygląd. Krótko mówiąc myślałam, że zrobiła sobie jakąś operację plastyczną. Dzisiaj dowiedziałam się, że zmarła w wieku 57 lat. A ja myślałam, że ona była 40 plus. Jakies takie przerażające mnie w tym jest też to, że zawitała w moich myślach w zeszłym tygodniu. Siedziała mi w głowie, a ja planowałam dorwać kogos z Polaków, którzy są z nią i jej mężem bliżej, by wypytać, co u niej się dzieje i gdzie teraz mieszkają. Czy przypadkiem nie wyprowadzili sie do Sztokholmu, by zamieszkać bliżej córek. W kościele ktoś powiedział, że miała przerzuty, z ktorymi zmagała się od czterech lat. Jestem wściekła na tę okropną chorobę! Kto wymyślił tego raka? Dlaczego w ogóle istnieje to paskudztwo, które kradnie życie. Dlaczego ta wspaniała medycyna nie radzi sobie tak do końca z tym parszywym choróbskiem?     

piątek, 19 października 2012

I tak mija kolejny tydzień!

Każdego dnia u nas leje jak  owego pamiętnego dnia w Warszawie. A dokładnie tego dnia (ostatni wtorek), w którym odwołano mecz z Anglią. Muszę przyznać, że ta heca z dachem areny, który jest, a jakoby go nie było rozbawiła mnie i stanowiła zupełnie nieoczekiwany rozrywkowy show sam w sobie. Dochodzenie pod tytułem: kto nie zamknął dachu? udowadnia, że poczucie humoru jest mocno zakorzenione w polskiej kulturze. Pytanie - kto nie zamknął dachu - wkrotce stanie się związkiem frazeologicznym określającym nieprzewidywalne sytuacje, w obliczu których wszyscy zwalają winę na wszystkich i stoją zupełnie bezradni. Anglicy, którzy do obfitych deszczów powinni być przyzwyczajeni, nie wiedziać dlaczego nafaszerowali się środkami usypiającymi i nastepnęgo dnia biegali po suchym już boisku jak muchy w smole. Ja jedynie żałuję, że nie założyłam się tak na serio i na pieniądze, że Polacy nie wygrają tego meczu. Mówiłam, że albo przegrają, albo będzie remis, ale nie nigdy nie uwierzę, że wygrają. No, i miałam rację! W środę pracowałam do 17.15, zatem zdążyłam zobaczyć tylko część drugiej połowy meczu. Po wejściu do domu około godziny 18-stej, natychmiast włączyłam telewizor i od razu zobaczyłam wynik, ktory w ogole mnie nie zdziwił 1:0 dla Anglii. "Wiadomo" - pomyślałam. Oklapłam na krześle i stwierdziłam, że właściwie nie ma na co patrzeć. Wstawiłam wodę na kawę, spenetrowalam lodówkę w poszukiwaniu czegoś dobrego do zjedzenia i wtedy Polacy wyrównali. Ucieszyłam się bardzo. Polski gol dodal mi animuszu i z wielką ochotą zabrałam się za komponowanie obiadu. Pisze o tym dachu, deszczu, meczu, bo tak naprawdę nie mam o czym pisać. Moja jedyna refleksja to taka, że czas leci w wariackim tempie, a tygonie są beznadziejnie podobne do siebie. O pogodzie już nie wspomnę, bo u nas z niewielkimi przerwami leje i pada, pada i leje juz tak od dwóch tygodni, a może już nawet od trzech? Jedyną nowością tego tygodnia, był  mróz w nocy z poniedziałku na wtorek, aż minus 4 stopnie. Ronny nie mogł zasnąć z tego powodu i po godzinie 23-ciej przytaszczyl kola zimowe do garażu i zmienił w swoim i moim samochodzie. Dobrze zrobił, bo czarny asfalt był pokryty przezroczystym lodem. Rano musiałam skrobać szyby w samochodzie, a drzwi zamarzły. Nawet mocno szarpiąc nie zdolałam otworzyć tylnich drzwi. Przednie na szczęście mogłam. Wycieraczki tez przymarzły do szyby, bo przeciez zanim zaatakowal mróz, to obficie lało. W drodze do pracy, gdy samochod się rozgrzał, to nagle zapaliły mi się lampki oznajmiające, że drzwi są pootwierane, a wycieraczki same z siebie zaczęły wycierać szybę. Stanęłam na poboczu E4 i rozkazałam Renee podomykać rozmrożone drzwi i to by było na tyle:)))   Godzinę później Renee przysłała mi mmsa z okolic swojej szkoły, bo tam przeszła gwaltowna śnieżyca. Ja w tym czasie znajdowalam się w innej części miasta - tej deszczowej.    

niedziela, 14 października 2012

)(*&*(&^&%$##%^!!!

W czerwcu kupiłam sobie iPhone. Kupiłam, odłożyłam na półkę  i tak przeleżał aż do dziś w kartoniku. Nie chcialam rozrywać opakowania, bo tak szczerze mówiąc nie byłam tak zupelnie zdecydowana, czy chcę czarny iPhone czy biały. Kupiłam czarny, ale po kilku dniach od zakupu pomyślałam, że lepszy byłby biały, więc go zamienię w sklepie. Nie zamieniłam, bo w końcu stwierdziłam, że mój stary telefon Sony Xperia jest biały, więc po co mi dwa białe? Inne pytanie to takie, po co w ogóle mi dwa telefony? Nie wiem, ale ten obecny to zawiera nie tylko moje prywatne, ale też służbowe kontakty. W takim razie stwierdzilam, że ten iPhone będzie tylko i wyłącznie prywatny. Po południu Paulina zajechała tu do nas, upiekła te swoje przepyszne brownies, które gdy ja piekłam  nie wyszły tak idealnie jak jej, no i to ona zapytala, kiedy w końcu uruchomię ten swój iPhone. Renee rozesmiala się i powiedziała: "wtedy, gdy mama zdecyduje się w końcu, czy chce biały czy czarny, hi, hi, hi". "Już dawno zdecydowalam, że zostawię ten czarny, ale zupełnie zapomniałam, że mam tę komórkę" - odpowiedziałam. Paulina energicznym ruchem zerwała folię z opakowania, włożyła sim - kartę, podłączyła do prądu ładowarkę. iPhone włączył się, wklepałyśmy pin, a potem nastąpiło inferno. Ten durny telefon zamiast od razu włączyć pulpit zaczął zadawać tysiąc pytań. O język, o kraj - tu akurat odpowiedzi znałam. Następne pytania dotyczyły jakiejs nawigacji, coś tam kliknęłam i oczywiście pojawiło się następne dotyczące sieci internetowej. Żadnych wyborów nie było, miałam wpisać manualnie. No, i czego bym tam nie wpisała, to źle, iPhone infomował mnie, że nie akceptuje tego! NIECH DIABLI WEZMĄ TE iPHONY!!! A dziewczynom oznajmiłam, że chyba dlatego tej komórki nie ruszałam, bo wiedziałam podświadomie, że z nią łatwo nie będzie. Zaczęłam wołać Renee na pomoc, bo ona też ma iPhona, kupionego w tym samym czasie, co mój. Zapytałam, co mam wpisać w to okienko, ale ona nie wiedziała. No, skąd mogła wiedzieć, skoro całą instalację zrobili jej na miejscu w sklepie. Już wiem, gdzie spędzę mój jutrzejszy lunch. W sklepie, w którym kupiłam ten piekielny iPhone! Niech mi to cholerstwo włączą i odpowiedzą na te wszystkie głupie pytania. Nie wiem, zupelnie nie wiem, po co ja otworzyłam to pudełko Pandory?! Wczorajszy wieczór - zimny, deszczowy i generalnie ponury spędziłam z Pauliną w operze. Oglądałyśmy nową operę "The Elephant Man" (Człowiek - słoń), ktorej treść to połączenie historii o człowieku słoniu i Kubie Rozpruwaczu. Ani człowiek słoń, ani tym bardziej Kuba Rozpruwacz nie są w stanie wprawic w dobry nastrój. Muzyka w swoim wyrazie tez żałosno - straszna, a chwilami amuzykalna, taka kakofonia dźwięków. Tło sceny to ciemne rynsztokowe uliczki londyńskie wylaniające się z  oparów gęstej mgły, która czasami zmieniała kolor na czerwony - to znak, że Kuba Rozpruwacz masakrowal kolejną kobietę wycinając jej to i owo. W przerwie, dłubiąc łyżeczką w słodkim cieście a la szarlotka oblanym sosem toffi czy kola, nie byłam w stanie zmienić swojego nastroju na słodki. W końcu zapytalam Paulinę, co my wlaściwie oglądamy. Przecież po takich treściach, to się żyć nie chce. Opera zupelnie dopasowana do deszczowej aury. Po spotkaniu z kulturą i to jeszcze w dodatku wysoką powinno się być uwznioślonym i w dobrym nastroju a tu ponury, deszczowy jesienny wieczór takim juz pozostał, nawet po wyjściu z opery. A najlepiej gdyby to była operetka. Czasami po prostu pragnę być homo ludens.  A w tej cięzkiej operze ostatnie słowa libretta brzmiały: "nie chcieliśmy was przestraszyć, tylko pouczyć'",  nie wiem czy przestraszyli, może pouczyli, ale przede wszystkim wywołali myśli samobójcze. Po wyjściu z opery pobiegłyśmy do samochodu i zwiałyśmy z parkingu, jakby gonił nas jaki Kuba Rozpruwacz.  A przed chwilą usłyszałam prognozę pogody na najbliższe dni i ...uwaga!...we wtorek ma u nas padać śnieg! Cudownie! Czy wszystko na niebie i ziemi sprzysiągło się, żeby mnie dobić?    

piątek, 12 października 2012

Cudowne działanie opium

Dzisiejsze przedpołudnie spędziłam na konferencji. Obok mnie siedział kolega z Mauritiusa. Mauritius, tam to dopiero musi być pięknie! I gorąco. Tęsknię za upałem, bo ostatnio ciągle marznę. Kumpel chyba niewiele skorzystał z tej całej koferencji, bo cały czas męczył się biedak kaszlem, takim jakimś suchym, dławiącym i drapiącym gardło. Męczył siebie i mnie przy okazji. Miałam z sobą miętowe mentosy, więc go  nimi karmiłam. A on kaszlał i narzekał, że to ta cholerna wentylacja tak go urządziła, bo chyba wieje kurzem. Swoją drogą, to sama nie wiem, co to za rodzaj wentylacji, ale szumi tak, jakby się wsadziło ucho do muszli i przy tym jest taki ciąg, że trzeba mieć niezłą krzepę, by otworzyć zassane drzwi. Ja, niczym lekarz wyjęłam dlugopis i na kwicie z ICA napisałam mu nazwę super leku, po którym ten kaszel natychmiast ustępuje. Lekarstwo nazywa się Noskapin, można je kupić bez recepty i jest w dodatku tanie. Następnie otworzyłam laptopa, wpisalam w google "noskapin" i pokazałam koledze, by sobie przeczytał. On z kolei otworzył oczy ze zdumienia, gdy zaczął odczytywać, że noskapin to narkotyna, a innymi słowy jest to alkaloid opium (jeden z naturalnych składników opium). Zaśmiałam się na widok jego miny, ale potwierdzilam, że działanie jest natychmiastowe, a efekt cudowny. Polecam. Swoją drogą to apteki są największymi dilerami narkotyków. Legalnie, tanio i bez recepty. Podczas wakacji mnie męczył taki kaszel po nocach. Poszłyśmy z mamą do apteki i spytalam ich czy mają noskapinę lub jakiś odpowiednik tego medykamentu.. Kobieta wklepała w komputer nazwę i krzyknęła ze zgrozą: "ależ to jest OPIAT!", "zgadza się i co z tego" - zapytałam. Ona na to, że nie ma czegoś takiego. "Acha, no to może macie coś o podobnym działaniu, byle tylko szybko działało, a nie po kilku godzinach". Coś mi tam wynalazła i kupiłam to. Kobieta skanowała nas podejrzliwie spod oka, a moja mama uzupelniła nasz wizerunek narkomanek mowiąc na odchodne "dobranoc", biorąc pod uwagę fakt, że akurat bylo to wczesne popołudnie. Nie sprawdziłam jednak działania zakupionego leku, bo nagle ozdrowiałam i noc spędziłam błogo śniąc.      

niedziela, 7 października 2012

Przywitanie z bronią

Sobota minęła nienormalnie szybko. Zresztą niedziela też. Dlaczego tydzień pracy nie może tak mijać? Dwa prania, jedno odkurzanie, nie tylko ze względu na estetykę, ale przede wszystkim ze względu na gości. A byli nimi Paulina i Mikael. W połowie odkurzania zaatakowala mnie migrena. Renee przejęła sprzątanie, a ja położyłam się w ciemnicy, czyli pokoju z opuszczonymi roletami. Tuż przed przybyciem gości wstałam blada jak śmierć, pokręcilam się po kuchni i znowu migotki w oczach odebrały mi częściowo widzenie. Nie kladłam się już jednak, tylko chodzilam tak półniewidoma, obijałam się o meble i rzucałam przekleństwa, że też ta cholerna migrena musiała mnie dopaść akurat, gdy chcę poużywać życia towarzyskiego. Paulina i Mikael przybyli z koszem pełnym dobrodziejstw natury. Moja córuś podwinęła rękawy, stanęła przy kuchence i zaczęła robić wegetariańską paellę. Przywiozła również upieczone przez siebie brownies z orzechami włoskimi. Ja, jako gospodyni nie wykazałam się niczym, poza braniem udziału w dyskusjach na ulotne tematy. Po obiedzie szybko zawiozłam Renee do miasta, bo tam już czekal jej chłopak z grupą towarzystwa i minibusem, bo wybierali się na wycieczkę do Örnskildsvik - 120 km na południe od Umeå na jakąś paradę samochodów. Wróciłam niczym koń wyskoczy do domu. Zastałam towarzystwo - Ronny, Paulina i Mikael - oglądających uzbrojenie mysliwskie Ronnego.
Mikael - "Oskar"
Wyglądali, jakby knuli jakiś spisek i wybierali się na akcję. Patrząc na Mikaela przymierzającego się do strzelby przemknął mi przed oczami bohater ostatniej sluchanej przeze mnie powieści. I wojna światowa w koloniach afrykańskich i bohater Oskar celujący swoim mauserem w łeb angielskiego oficera, ktory ma własnie zastrzelić jego przyjaciela. Anglik nie zdążył tego zrobić, bo jego głowa przyozdobiona białym hełmem (noszonym w tropikach) rozpryskuje się na drobne części jak arbuz, który eksploduje od wewnątrz. Z podobnej do tej Ronnego strzelby strzelał Oskar. On nie strzelał z broni wojskowej, tylko myśliwskiej, wobec tego naboje były na grubego zwierza. Już wysłuchałam I część powieści Jana Guillou (600 stron), od jutra zaczynam słuchać drugą  pt. Dandy (dandys). Już z wielka niecierpliwością czekam na kolejny tom.
"Budowniczowie mostów" część I, już wysłuchana
od jutra część druga
Uwierzcie mi, z wielką przyjemnością jeżdżę do pracy. Przyłączyłam się do zabawy z bronią. Wzięłam do ręki drugą strzelbę i usiłowałam popatrzeć w lunetę, co nie bardzo mi się udawało, bo strzelba okazala się dosyć ciężka i strasznie trudno było utrzymać ją całkiem nieruchomo przy oku. Nie moglam nawet zlokalizować lampy sufitowej. Przypuszczam, że strzelanie do celu byłoby dla mnie zbyt trudne, za to w strzelaniu na oślep, zostalabym mistrzynią.
A tak dzisiaj wyglądała jesień w Sävar. Tam znajduje się najbliższy sklep, w ktorym zaopatruję moją rodzinę w żywność, przez co nazywam go moja ICA.
to nie jest moja ICA, tylko czyjś dom, pewnie jakiś Andersson w nim mieszka

a w tym domku zapewne miło czas spędza jakiś Svensson 

Tylko dzięki tym kolorowym drzewom nie jest tak beznadziejnie - depresyjno. Te złociste drzewa to jedyne punkty rozjaśniające i ocieplające wizerunek deszczowej jesieni.

piątek, 5 października 2012

Szkło mało kontaktowe

Jestem koncertowo przeziębiona! Teraz dopiero wiem, że mam coś takiego jak zatoki i to w datku wypełnione po brzegi. Pogoda dalej dziadowska, no pada i pada i pada...i końca nie widać. Własnie w tej chwili oglądam "Szkło kontaktowe". I muszę stwierdzić, że Miecugów albo jest lojalny na śmierć i zycie wobec swojego pracodawcy, albo jest facetem, ktorego zdanie jest alfą i omegą i nie warto krytykować zdań wypowiadanych przez niego, bo on po prostu krytyki nie przyjmuje. Powoli tracę orientację dotyczacą rodzaju, gatunku, charakteru tego publicystycznego programu, bo wiadomości to nie są, satyra pojawia się w dozowanych ilościach, najczęściej satyryczne są smsy od telewidzów, nie wiem jak zdefiniować gatunek tego programu. Ostatnio jednak wyczuwam, zwłaszcza wtedy, gdy program prowadzony jest przez redaktora Miecugowa, że jest to program uszczypliwy, ale w stosunku do osób dzwoniących do programu. Odnoszę wrażenie, że najwięcej uszczypliwości słyszą dzwoniący do programu. Miecugow broni sztuki dziennikarskiej aż do granic śmieszności. Dziennikarze nigdy się nie mylą, a już na pewno nie Miecugow. Ostatni filmik sprzed dwu lat, pokazujący Tuska i tego zniesławionego sędziego z Gdańska niejakiego Milewskiego ogladających jakiś mecz na stadionie jest tak głupi, że aż dziw bierze, ile jeszcze razy to pokażą w TV, a Miecugow twierdzi w Szkle, podkreślając, że to jego zdanie (od kiedy to dziennikarz może mieć swoje zdanie w mediach?), że Tusk klamał, bo przeciez ten film jest dowodem na to, że znał tego Milewskiego. No, to może najpierw zajmijmy się znaczeniem czasownika "znać". Wedle definicji Miecugowa, to muszę przyznać, że ja też znam kilka ważnych osób, znam Tuska, Kaczyńskiego, szwedzkiego byłego premiera Görana Perssona i jaśnie nam panującego króla Karla XVI Gustava. Presson, to nawet uścisnął mi po kryjomu rękę, bo dosłownie minęliśmy się na ulicy w Umeå, jeszcze w czasach, kiedy był premierem i odwiedzał różne strony kraju. Gdyby ktoś pstryknął zdjęcie tego ułamka sekundy, w ktorym łapie mnie za dłoń, to pewnie z prasy Ronny dowiedziałby się, że jego zona jest kochanką Perssona. Miecugow zadziwił mnie dzisiaj swoją nieprzekonywalnością. Uparty chłop. Zbijał krytykę każdego dzwoniącego w sposób niegrzeczny i wyzywający. Przerywał mówiącym i prowadził zaczepną potyczkę werbalną. Wiele osób zadzwoniło do programu, by skrytykować media, szczególnie TVN24 za snucie wokół tego głupiego filmiku  różnych teorii spiskowych, w których główne role odgrywają Tusk i Milewski, którzy ręka w rękę współpracują z sobą i trzymają sztamę ze światkiem kryminalnym. Szkło oglądam, bo lubię Sianeckiego, Andrusa, Iwaszkiewicza, ale gdy pojawia się dyrektor Miecugow, to już lepiej nie dzwonić, a Miecugow sam radzi, by przełączać się na inny kanał, gdy się nie podoba. No, proszę i tutaj chłop ma rację, tylko co stanie się z ogladalnością? Czy tym się już nie martwi?  

poniedziałek, 1 października 2012

Dobre kino - sposób na dziadowską pogodę

Co robić, gdy pogoda jest pod zdechłym psem i przez to samemu jest się mniej więcej zdechłym? Otóż idzie się do kina. W sobotę pogoda była beznadziejna.Kaczyński nawoływał w TV, żeby Polacy obudzili się, a mnie jak na złość ciągle chcialo się spać. Paulina zadzwoniła do mnie i zaproponowała kinową rozrywkę. Zarezerwowała bilety na francuski film "Nieoczekiwana przyjaźń" (to tytuł szwedzki), a po polsku ten film jest zatytułowany "Nietykalni". O filmie napiszę jedno - od dawna nie wiedziałam tak fantastycznej historii, ktora zresztą wydarzyła sie naprawdę. Doskonały film, doskonała gra aktorska, a film łapie za serce. Nie bylo w nim ani jednej pustej, nudnej przeznaczonej na drzemkę minuty. Wyguglowałam na polskich stronach  na temat tego filmu tutaj . Proszę łaskawie przeczytać, a sami polecicie do kina na ten film. Zachęcam gorąco, nie pożałujecie. Jedyne, co mi w kinie przeszkadzało to siedzący obok mnie facet. Chwilami myślałam, że demonstracyjnie wstanę i gdzieś się przesiądę, chociaż nie bardzo bylo gdzie. Powiem jedno: Ludzie! Nie żryjcie czosnku jesli macie potem ochotę iść do kina, teatru, opery itd. No, to chyba juz rozumiecie dlaczego chciałam zmienić miejsce. Poza tym może facet coś zrozumiał, gdyż zasłaniałam sobie ręką moją twarz od jego strony lub demonstracyjnie wachlowałam się moim cieniutkim szalem, niestety wachlarza z sobą nie wzięłam. Obok Pauliny z kolei siedział jakiś nienasycony człowiek, który przez cały film wcinał cukierki zawinięte w szeleszczące papierki. Że tez się tymi cukierkami nie udlawił, bo film jest również komedią, więc ryzyko udławienia się istnieje, gdy nagle czlowiek eksploduje śmiechem. Także siedziałyśmy między dwoma obcymi facetami - jednym szeleszczącym, a drugim śmierdzącym. Śmierdzący, podczas zabawnych momentów, w dodatku ryczał ze śmiechu otwartą gębą. Kupil sobie taki jeden bilet, a śmierdzi jakby wykupił tylko dla siebie całą salę kinową. Na szczęście film był doskonały i warto było się pomęczyć. Niedzielę spędziłam bez polityki. Nie oglądałam nawet walki kogutów u Rymanowskiego. Wobec tego nie wiem, czy Polska i Polacy obudzili się. Osobiście uważam, że jesień to raczej zła pora na przebudzenie, teraz powoli zapada się w sen zimowy. Poza tym to przemowienie Kaczyńskiego brzmiało jakby mowil do chochołów, jakże znanych z Wyspiańskiego. Polacy chochoły obudźcie się! A ja ja na takie dictum idę spać. Dobranoc:)